Jesieny Masyw Śnieżnika - fotorelacja

Ten wrześniowy weekend udało nam się spędzić na eksploracji świetnych szlaków Masywu Śnieżnika, a konkretniej: Czarna Góra (1205 m.n.p.m.), Śnieżnik (1425 m.n.p.m.) i zielony szlak graniczny na wschód od Śnieżnika.




Cofnę się na chwilę o dwa tygodnie, kiedy z Pawłem wybraliśmy się na objazd: Ścieżki Enduro Srebrna Góra, Bikepark Czarna Góra i Rychlebskie Ścieżki. Nasza wizyta na Czarnej Górze była oczywiście z nastawieniem na tutejsze trasy zjazdowe, ale nie było nam to dane. Krzesło tego dnia nie kursowało, rzekomo z powodu zbyt dużego wiatru. W rezultacie wjechaliśmy na górę o własnych siłach, a tam pan wyciągowy zapytany, czy krzesło będzie jeszcze dzisiaj działać - na górze nie wiało ani trochę - odpowiedział obrażonym tonem że skąd ma niby wiedzieć i zatrzasnął się w swoim domku. Dziwne. Zjechaliśmy więc tylko raz trasą oznaczoną jako FR1, po czym lekko zniesmaczeni sytuacją ewakuowaliśmy się na Rychlebskie Ścieżki.



Sobota 

Dotarliśmy z Michałem koło południa w okolice Stronia Śląskiego i zostawiliśmy bagaże w "Pod Młynówką" we wsi Goszów. Kilkanaście minut później ruszyliśmy sprawnie w kierunku dolnej stacji wyciągu na Czarną Górę. Okazało się że tym razem wyciąg działa. Kupiliśmy po dwa bilety z postanowieniem, że zastanowimy się później czy dokupić kolejne. Wyciąg "Babcia" wlókł się niemiłosiernie długo.. Miałem czas odpisać na wiadomości, sprawdzić co się dzieje na fb, prawie żałowałem że nie wziąłem jakiejś książki na drogę ;)



W końcu jednak dotarliśmy na górę. Chwila szczerej rozmowy i nagle się okazało się, że tak naprawdę to chyba wolimy ruszyć na wyrypę zamiast bawić się w bikeparku. Zamiast zjechać, już po chwili taszczyliśmy rowery na drugą stronę góry.


Ruszyliśmy ze szczytu Czarnej Góry długim, kamienistym szlakiem w kierunku Śnieżnika. Trzymaliśmy się czerwonego szlaku pieszego. i robimy pierwszy przystanek dopiero przy schronisku pod Śnieżnikem.


Schronisko przeżywało oblężenie, nie starczyło nam cierpliwości do stania w kolejce aby kupić coś do picia i odwołać zarezerwowany na wszelki wypadek nocleg. Ruszyliśmy na górę i wkrótce dotarliśmy na szczyt - 1425 m.n.p.m.


Pokreciliśmy się chwilę po rozległym szczycie, zjedliśmy po kanapce i ruszyliśmy na wschód, zielonym szlakiem granicznym. Wąski singletrack zaczynał się niewinnie i był stosunkowo płaski, ale już po chwili pojawiały się coraz liczniejsze uskoki, kamienie i korzenie a nachylenie rosło.


Pierwszy lot przez kierownicę zaliczyłem ja. Musiało być widowiskowo, bo totalnie się tego nie spodziewałem, ale lądowanie na dywanie z jagód należało raczej do tych miękkich. Zapewniłem zmartwioną turystkę że wszystko było w planie i nawet tak chciałem, i zacząłem gonić Michała. Jemu tego dnia również trafia się katapultowanie, miał trochę mniej szczęścia bo w upadku ucierpiał nadgarstek, kostka i bark. No ale nie było chyba aż tak źle jak to brzmi, bo nadal jeździł i się uśmiechał do końca wyjazdu.


Ponieważ góra słusznej wysokości, to i zjazd trwał naprawdę bardzo długo. Zrobiło się coraz więcej korzeni i kamieni pod kołami, a były na tyle wilgotne, że jechaliśmy z podwyższoną czujnością.


Po drodze poznaliśmy sympatyczną parę na podobnej enduro wycieczce. Jechalismy chwilę razem a następnie pogawędziliśmy przy piwie w czeskim schronisku na Przełęczy Płoszczyna. Jako że byli prawie lokalsami, pokazali na mapie i opowiedzieli o wartych uwagi ścieżkach w okolicy.



Na nas był już czas, bo zrobiło się późno. Przerwaliśmy więc eksplorację zielonego szlaku z postanowieniem powrotu jutro i ruszyliśmy bardziej uklepanymi szlakami rowerowymi w kierunku Stronia.


Po drodze skończyła nam się woda, ale napełnilismy bukłaki wodą z napotkanego źródełka. Przy okazji zrobiliśmy sobie kwadrans odpoczynku na ławeczce w punkcie widokowym.


Niedziela

Dzień nie zapowiadał się dobrze. Niebo i prognozy obiecywały opady a termometr pokazywał zaledwie 5 stopni, później ociepliło się do 7-8 stopni. Nie spieszyliśmy się więc za bardzo ze śniadaniem, plecaki wypełniliśmy zapasowymi ciuchami na przebranie i na szlak ruszyliśmy dopiero przed południem.



Rzeczywiście zaczęło padać i tego dnia już prawie nie przestało. Założyliśmy na siebie jak najbardziej deszczoodporne ciuchy i powoli pieliśmy się w kierunku Bielic.



Gdy zjechaliśmy z ubitej drogi na żółty szlak pieszy, zaczęła się zabawa. Pod kołami dominowały korzenie, które w tych warunkach zaczęły stanowić spore wyzwanie, chwilami podjazd jest przez to niemożliwy, nawet buty się ślizgają.



Po drodze korzystamy z każdego kawałka dachu nad głową, pod jakim można się na trochę ukryć przed deszczem. Jednym z takich schronów była dla nas na przykład nowa wieża widokowa na Czernicy.



Posileni ruszamy dalej, zmieniamy lekko trasę i chcemy dotrzeć po drodze do Bielic i poszukać tam jakiegoś ciepłego posiłku.



Zjazd w deszczu okazał się bardzo wymagający technicznie i psychicznie. Zbocze było strome, a wszechobecne korzenie i kamienie bez przerwy próbowały nas zrzucić z rowerów.


Zsuwaliśmy się w dół  metr po metrze i przy okazji widzieliśmy niesamowitą przewagę moich opon - napis "Sticky" na oponie Vittoria Goma naprawdę nie znalazł się przypadkowo.


Udało się dotrzeć na dół bez upadków i schodzenia z roweru. Satysfakcja naprawdę duża.



Znalezienie czynnej restauracji nie było łatwe, ale w pensjonacie Chata Cyborga była własnie pora obiadowa i udało nam się załapać na talerz zupy ogórkowej z... ryżem. Była pyszna. Odpoczęliśmy, a ponieważ w międzyczasie przestało padać, czym prędzej wróciliśmy na szlak. Kilkanaście minut wpychania roweru na strome zbocze i nareszcie dotarliśmy do granicy.


Graniczny singletrack często zmieniał charakter, był szybki ale zdradliwy z powodu nadal mokrych korzeni. Chwilami nawet wychodziło słońce, ale mokre gałęzie i zarośla skutecznie nie pozwalały wyschnąć.


Mimo że jechało się super, czas nie był po naszej stronie. Przy Przełęczy Gierałtowskiej podjęliśmy decyzję o odpuszczeniu jazdy aż do Lądka Zdrój, gdyż oznaczałoby to na pewno powrót po zmroku. Wyskakujemy na asfalt i zjeżdżamy w kierunku Goszowa.


Jeszcze tylko szybkie mycie rowerów w potoku i można się udać na zasłużony obiad i grzane piwo do pobliskiego Raju Pstrąga.


Gdy w butach chlupocze, mokre ubranie lepi się do skóry a temperatura to kilka stopni na plusie, ognisko przyciąga nas jak magnes. Pół godziny przy ogniu i wszystkie ubrania wyschły, humory i morale wysokie.



Nie udało mi się uniknąć lekkiego przeziębienia a rano było jeszcze zimniej,  więc nie wykorzystaliśmy niestety wolnego poniedziałku na nic poważniejszego niż runda po Stroniu Śląskim. Trasę uważam za niedokończoną, ale pewnie jeszcze nie raz ją powtórzę, mam nadzieję że następnym razem pogoda będzie łaskawsza.




2 komentarze:

  1. Czy Panowie mają jakiegoś track-a do użyczenia?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasne, przy okazji zachęcam do korzystania z serwisu mapa-turystyczna, niezastąpiony przy planowaniu takich wypraw :)

      Dzień 1:
      http://mapa-turystyczna.pl/route/zg2t

      Dzień 2:
      http://mapa-turystyczna.pl/route/zg2o

      Usuń