Tatra Road Race - zmagania z przeciwnościami (relacja Pawła)

Na Tatra Road Race 2018 przyjechaliśmy wczesnym rankiem w dniu poprzedzającym start. 

Zakopane powitało nas piękną pogodą, dlatego od razu pobiegliśmy odebrać pakiety, co wiązało się z podejściem pod ostatnią prostą wyścigu – wzgórze, na którym znajduje się hotel Mercure, meta i obozowisko wyścigu. 






Następnie polecieliśmy się zakwaterować… z widokiem na Giewont z jednej…



i widokiem na linię startu z drugiej strony…


Po tak pięknie rozpoczętym dniu wyruszyliśmy na mały rozjazd, żeby rozciągnąć nogi po podróży i zobaczyć jak będzie wyglądał początek zmagań… wtedy poczuliśmy, że lekko nie będzie, już na pierwszym bardziej stromym podjeździe czuć było, że noga nie kręci się jak powinna, tętno skacze jak dziecko na trampolinie – kompletny chaos… 

Wracając zaliczyliśmy podjazd, który był premią górską „Redbull” – 1,6 km i miliard metrów przewyższenia (150 m, czyli średnio 10%, miejscami dochodzący do 18%), jednym słowem, ostatni bardzo stromy podjazd wyścigu (po nim jeszcze 5,5 km podjazdu, ale średnie nachylenie wynosi 4.5%, a maksymalny slope ~8%) po przejechaniu blisko 110 km i 2600 m w pionie… 

Po powrocie zaczęliśmy regenerację, karbolołding i uzupełnianie elektrolitów (oczywiście jedynym słusznym napojem - dobrym zimnym piwem), w odległej knajpie. 

Poranek, budzę się a wszyscy już uszykowani jedzą spokojnie śniadanie z kwaśnymi minami komentując pogodę. Wyglądam przez okno, a za oknem ciemno, leje deszcz, pochmurno i zimno.
Myślę „do startu jeszcze 3 godziny, może przejdzie”. Pomału zaczynam się czuć jak przed egzaminem ustnym z chemii kwantowej (nawet nie wiem co mogłoby mnie spotkać na takim egzaminie) – pomysł ucieczki z miejsca zdarzenia, trochę zimne poty, kolejna próba ucieczki lub wytłumaczenia sobie, że w taką pogodę to nie ma w ogóle sensu z domu wychodzić, trochę adrenalina, prawie udana próba znalezienia sojuszników w dezercji (niestety nie miałem tyle gotówki), ale przede wszystkim żołądek mówiący mi, że pamięta zeszły rok i proponuje ugodę „kierownikuuu szczera prośba, darujmy sobie ten wyścig, brzydko jest, mokro, niebezpiecznie, ponad 500 osób na starcie… to się źle skończy, dobrze wiesz, że nie umiesz jeździć na rowerze, a samo pedałowanie to może na zwifcie działa, to jak będzie? Ugoda? Ja nie paktuję z dalszym odcinkiem układu pokarmowego i odwołuje zemstę Faraona, a Ty sobie jedziesz w innym terminie, sam, nie ze mną, nie w ten sposób, nie tutaj*, co? Prezesie? 

Jak zawsze rano, szczególnie przed stresującym wydarzeniem, śniadanie kompletnie nie weszło, a zanim się obejrzałem przeciskałem się od czwartego sektora do trzeciego (tego mojego), tylko po to by usłyszeć od obsługi, że mam się przepychać z powrotem i przejść na około do odpowiedniego wejścia – wykpiłem gościa i poleciłem, żeby na drugi raz oznaczyli drogę do konkretnego sektora w jakimś widocznym miejscu… żeby do zaaferowanego startem mózgu dotarło, żeby skręcić w lewo… 

Ledwo stanęliśmy na swoim miejscu, a już zaczęło się odliczanie, żołądek postanowił przekazać pozdrowienia i usłyszałem trzaski wpinanych butów! RUSZYLI! Początek nerwowy, rodem z ŻTC, ludzie się przeciskają, nagłe dohamowania, krzyki, przepychanki, spadające łańcuchy (chyba z 10 osób przed pierwszym podjazdem musiało się awaryjnie zatrzymać i poprawić napęd), nawet barbarzyńcy wskakujący na chodniki i pędzący do przodu, taranując pieszych, cyklistów i kolarzy, którzy obserwowali początek naszych zmagań z telefonami w ręku – warszafka pomyślałem.


Jest! Już go widzę! Krzyki tylko potwierdziły moje obawy – pierwszy zakręt wyścigu, pierwszy zakręt za którym wyłania się pierwszy (dość stromy) podjazd, tym bardziej stromy, że wszyscy w szale atakują go, błędnie szacując swoją siłę i wytrzymałość. Błędnie – powtarzam sobie w głowie, ciesząc się na widok kolejnych spływających zawodników, licząc że większość z nich to ci sami, którzy przepędzali ludzi z chodnika na zbocza gór, pędząc, by stanąć na czubie wyścigu. Przezornie utrzymywałem swoje mocne tempo, oscylujące miedzy 170 a 180 HR (tak, tak… też jestem zaskoczony, że KK Cyklon Warszawa nie zainwestował jeszcze w mój pomiar mocy) dokładając na końcówce podjazdu. Byłem zaskoczony, czułem siłę pod nogą, wiedziałem, że jeszcze przynajmniej 4,5 h morderczej jazdy po górach, więc podchodziłem do tego wyścigu z dużym respektem, postanowiłem nie popełnić błędu z zeszłego roku i regularnie co 40 min zjadałem żel i w każdym możliwym miejscu popijałem izotonik. Jechało mi się przepysznie, rower działał jak nigdy, cichutki sztywny… byliśmy jednością. Pierwsze zjazdy pokonuję z wyjątkową łatwością, z dużymi prędkościami, czuje obcy mi komfort, nie boje się zjazdu… aż nagle czuję coś, czego nigdy w życiu jeszcze nie miałem… koła straciły przyczepność, weszły w turbulencje, tzw. "efekt Shimmy”, zerknąłem na licznik – 60 kmh, -9% slope…, w panice zacisnąłem ręce na kierownicy z całej siły i zacząłem hamować – nic, rower nie zwolnił, hamowanie tylnym hamulcem wprawiało rower w poślizg, a przednim potęgowało Shimmy. -9% slope… jak nie zacisnę hamulców to zamiast zwalniać będę tylko nabierał prędkości ;/ Podjąłem kolejną próbę hamowania pulsacyjnego, mocno dociskając hamulce, w panice, że zaraz zaliczę glebę przy 60km/h. Zacząłem zwalniać, ale koła wcale nie zyskały stabilności, gdy zaliczałem kolejną równoległą do drogi dziurę, efekt potęgował się jeszcze bardziej. Za mną słyszałem tylko krzyki, ale wiatr nie pozwalał mi uchwycić praktycznych, bardziej lub mniej, porad… może to i lepiej… W końcu złapałem równowagę, dohamowałem do 30, i w tym momencie minęło mnie z 40 zawodników… musiało to wyglądać makabrycznie, skoro nikt nie odważył się wyprzedzić wcześniej. (https://www.youtube.com/watch?v=vHJCXYXQmPs – 1:44, gdyby ktoś nie wiedział jak wygląda Shimmy). 


Od przygody z Shimmy wróciłem do klasycznych zjazdów czołowego zawodnika KK Cyklon Warszawa, tylko jeszcze wolniejszych… między 30 a 40 km/h. Niewiele później, tuż przed podjazdem na „Bachledówkę” poczułem pierwsze skurcze, w nietypowym miejscu – po wewnętrznej stronie ud. Wstałem zacząłem jechać na stojąco i na szczęście odpuściły, ale tylko po to, by atakować mnie na każdym kolejnym sztywniejszym podjeździe. Tuż po bufecie, na zjeździe poczułem pieczenie na czole, złapałem za kask i spróbowałem „uwolnić” owada, ale ból się nasilał, zatrzymałem się, a wewnątrz kasku, miałem rozmazane wnętrzności osy, a na czole piekącą gulę… no i kolejnych 20 zawodników doliczyło się do listy do wyprzedzenia. 

Jestem zawiedziony tym wyścigiem, mimo że widoki piękne atmosfera cudowna… Czułem siłę i miałem w pełni odżywiony organizm, mogłem mocno powalczyć, spokojnie poprawiłbym czas z zeszłego roku… a musiałem uciekać przed pilotem na końcu stawki. Gdyby nie kolega z kolarski.eu, który motywował mnie co bufet i na szczytach podjazdów, żeby nie rezygnować tylko dojechać, niezależnie od czasu… zjechałbym po pierwszym… a już na pewno po drugim bufecie… 

Na metę dojechałem bez oznak zmęczenia, czy wycieńczenia, z HR 140 i w okrzykach przyjaciół, którzy już byli umyci…


Co tu dużo mówić, póki co nie planuje jechać Tatry za rok… ale chyba będzie trzeba w końcu pokonać ten wyścig… jak to mówią – do trzech razy sztuka. 


*https://literatura.wywrota.pl/wiersz-klasyka/45542-marcin-swietlicki-perarolo.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz