Tatra Road Race - żeby jeździć to trzeba jeździć (relacja Mikołaja)

Plan był prosty, trzeba to było wszystko przeżyć (jeszcze raz). Najpierw spora zagwozdka logistyczna, gdyż konieczny była teleportacja z punktu najbardziej osadzonego na północ w Polsce do miejsca, które jest prawie najbardziej wysunięte na południe. Wyścig w sobotę, ja w czwartek o 23 jeszcze nie spakowany. 



Żegnam się z rodziną i rozpoczynam zbieranie sprzętu. Droga przez całą noc do Warszawy była niezbyt przepisowa i już o 4 zaczynamy z bratem przepakowywanie samochodu. Mamy bagażnik rowerowy na hak, ale on cały czas wprowadza nas w osłupienie. Raz brakuje pozycji, raz kierunkowskaz nie działa, ale zawsze pokazuje kierunek odwrotny do właściwego przez nas wybranego. Zabieramy jeszcze kolegę z Irlandii i na trasę. Podczas podróży dochodzi do mnie, że na Helu zostawiłem pompkę, kask i okulary. Zaczynam nerwowo pisać do znajomych, aby mnie wspomogli, o dziwo, jak tylko mija 7 rano, jestem już spokojny, bo wszystko będę miał dostarczone do apartamentu. Droga jednak jest niespokojna i wtedy uświadamiam sobie, że jadę w góry z kasetą prawie sprinterską i w tym momencie się załamałem. Na pomoc znowu przyszły media społecznościowe i już po kilkudziesięciu minutach mam obiecany sprzęt. Spokojnie dojeżdżamy do stolicy Tatr i ruszamy na małe rozkręcenie nogi. Kaseta boli, ale wygląda, że nie jest źle, bo jakoś podjeżdżam mimo braku treningu od miesiąca. 

Rano, dzień wyścigu, w okna uderza deszcz. Morale spadają do zera. Pomimo braku motywacji, wstaję, bo trzeba zachować chociaż pozory. Umawiam się na zmianę kasety godzinę przed wyścigiem. Oczywiście punkt zborny okazał się różny dla obu stron. Na granicy czasu udało się w końcu złapać szefa teamu Varso, wymienić kasetę i wpaść na drugie śniadanie. 


Godzina 11 i jesteśmy na starcie. Razem z bratem mamy jechać swoje. Obaj bez treningu, zakładamy, że jedziemy razem, choć ktoś ustalił, że to ja jestem liderem Cyklona… Start. Wszyscy jadą, niektórzy łapią gumy, inni coś pokrzykują, a ci najgorsi wymijają innych po chodniku, terroryzując pieszych… Pierwszy podjazd pod Butorowy Wierch robi selekcję i każdy zaczyna jechać w grupetach, które są odpowiednie. Z każdym kilometrem następuje przeskok, ale do grupy w dół i tak już do końca.


Na najbardziej znanych podjazdach: Bachledówka i Pitoniówka, wszyscy cierpią. Mój brat mnie cały czas nie wyprzedza, zaczynam mieć złe przeczucia, a że nie wziąłem telefonu, nie mogę nawet dowiedzieć, co się dzieje. Jadę dalej, ale niestety z każdym kilometrem zaczynam się zastanawiać czy ta walka ma sens, bo jedyne myśli , jakie mam to, że golf to fajny sport i na pewno dobrze bym się na nim bawił. 


Ciężko mówić obiektywnie o wyścigu. Dla mnie po raz pierwszy było to straszne piekło i wiem, że na pewno za rok nie pojadę, jeśli w ogóle nie będę do tego wyścigu przygotowany. Moja jazda kończy się na podjeździe sponsorowanym przez Red Bulla. Przy przepychaniu roweru, przednie koło mi podskoczyło i postawiło mi rower bokiem. Niestety na takim nachyleniu nie da się ruszyć spokojnie na trasę, więc musiałem podejść do wypłaszczenia. Potem jechałem już sobie wesoło, rozdawałem bidony dzieciakom niczym Peter Sagan na TdP, wstąpiłem do piekarni i kupiłem sobie bułeczki. Potem, jak mnie mijali Ci bardziej ambitni z ogona peletonu kulturalnie życzyli mi smacznego.


Uwielbiam Tatry i tak będę tu wracał, jednak chwilowo moja Psyche mówi stop. Widzimy się na wyścigu w Rajczy, a po drodze może jakieś ŻTC?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz