Prognozy zapowiadały na niedzielę załamanie pogody. Zimno (max 15 stopni w Karpaczu, około 0 na Śnieżce), silny wiatr i deszcz w Karpaczu a śnieg na górze. Wierzyć mi się nie chciało, gdy dotarłam na miejsce w sobotę po południu, że faktycznie tak będzie.
Około 18 stopni i lampa, że aż miło. Nie czekając aż się ściemni, pojechałam rozkręcić nogę przed jutrem. Oczywiście z założeń treningu nic nie wyszło bo tu się nie da jeździć w niskiej strefie tętna. Jest tylko albo w górę albo w dół. Więc żeby nie zarżnąć się przed jutrem trochę skróciłam trening ale zaliczyłam Orlinek i zjazd stokiem spod wyciągu na Kopę.
W niedzielę budzę się wcześnie. Chyba z nerwów. Denerwuję się tym wyścigiem już od kilku dni, co w tej chwili jest u mnie nietypowym zjawiskiem bo od dawna nie denerwowałam się tak przed startem. Być może ogromne pragnienie poprawienia zeszłorocznego wyniku a być może obawa o warunki pogodowe. Skoro wstałam to postanawiam udać się na piechotę do biura zawodów. Mam niedaleko a to pozwoli się przekonać jaka obecnie jest aura.
Jest zimno. 5-7 stopni, buro i ponuro. Momentami wychodzi słońce ale zaraz się chowa. Od czasu do czasu spada kilka kropel deszczu.
Odbieram pakiet startowy, podpytuję o pogodę. Panowie wydający papierki z oświadczeniem twierdzą, że chmura idzie do góry i będzie dobrze. Jakoś nie jestem przekonana. Wracam do chaty i kilka razy przepakowuję swój zestaw ciuchów do ubrania na górze. Kilka razy też zmieniam plan na ubranie się na wyścig. Kompletnie nie mam pomysłu. W końcu decyduję się na krótkie ciuchy z potówką pod spodem a do nich rękawki i nogawki oraz buffa zasłaniającego uszy i szyję a także jesienne rękawiczki. Do plecaczka wrzucam bluzę, wiatrówkę, dodatkowe spodenki i ocieplacze na buty i letnie długie rękawiczki (pierwotny plan zakładał, że w nich pojadę a jesienne wrzucę do plecaka; nie mam innego zestawu więc wrzucam te letnie bo dochodzę do wniosku, że mogą się przydać). Jeszcze coś wyciągam z plecaka i wkładam, robi się bałagan. W ferworze pakowania i stresie nie zwracam uwagi, że dodatkowe spodenki zostały na łóżku.
Jadę do biura zawodów, skąd ma nastąpić start honorowy. Przyczepiam numery startowe - jeden na kierownicy, drugi na sztycy i zdaję ubrania do wwiezienia na górę. Nie ma nikogo znajomego. Chyba gdzieś jest Grzegorz, z którym znamy się z Fejsbuka ale ponieważ nie znam go osobiście to nie umiem go wypatrzyć. Próbuję nawiązać rozmowę z kimś ale mam wrażenie, że zawodnicy niezbyt rozmowni. Tylko jeden gość jest przychylnie nastawiony więc gawędzimy sobie o pogodzie, o rowerach i o... nartach ;) Od słowa do słowa okazuje się, że ten gość to prezydent Poznania i już nie wiem, czy kontynuować zwracanie się do niego per "Ty" czy przejść na "Panie Prezydencie".
Jest zimno. Dopóki stałam pod dachem i zasłonięta filarem budynku, było OK ale teraz, gdy stoję już w grupie przed startem to nie dość, że owiewa mnie zimny wiatr to przekonuję się, że już pada. I to pada coraz mocniej.
Start honorowy spod hotelu Relaks to króciutki przejazd pod Bachusa. Życzymy sobie z Panem Prezydentem powodzenia i gubimy się z oczu. Pod Bachusem znowu trochę stania, naprawdę zaczyna mi być już zimno ale wiem, że zaraz się rozgrzeję bo czeka mnie w zasadzie tylko podjazd.
Wreszcie można jechać. Start ostry w moim przypadku nie różni się bardzo od zeszłorocznego startu honorowego z tego miejsca. Po prostu jadę swoim tempem. Na początku nie mogę się rozgrzać, tętno nie chce wskoczyć na właściwe rejestry, ale po kilkunastu minutach robi mi się ciepło. Nawet zaczynam żałować, że mam założonego na uszy i brodę buffa. Nie zdejmuję go jednak bo wiem, że gdy zrobi się zimniej to nie będę mogła go założyć nie zatrzymując się. A zatrzymanie się na tej trasie skutkuje trudnością z ruszeniem ;)
O ile w zeszłym roku na asfaltowym odcinku miałam wrażenie, że wszyscy mnie przeganiają, to w tym roku jadę stale w pewnej grupie, co chyba jest dobrą oznaką. Pierwszy trudny odcinek to fragment od zjechania z asfaltu do Świątyni Wang i trochę powyżej. Nachylenie tutaj jest znaczne i już sporo osób schodzi z rowerów, ja jednak jadę, na młynku co prawda, ale bez większych kłopotów. Tętno już wskoczyło gdzie trzeba i trzymam je w ryzach. Do Wang docieram w bardzo dobrym czasie, po około 25 minutach. Jest to więcej niż 1/3 dystansu. Oczywiście dalej będzie trudniej ale ten czas daje mi szanse na dojechanie w około 1,5h na szczyt. W zeszłym roku co prawda ten punkt osiągnęłam wcześniej ale też dojazdówka po asfalcie była nieco krótsza.
Dopóki trasa biegnie pomiędzy drzewami, jest OK. Odczucie temperatury w miarę komfortowe, buff zawinięty dookoła uszu już nie przeszkadza tylko przyjemnie osłania od podmuchów. Deszcz leje cały czas i to coraz mocniej, ale tutaj nie jest to tak mocno odczuwalne.
Wszystkie fot. z trasy w tym wpisie - Rowerem na Śnieżkę. Na żadnym mnie nie ma ale postanowiłam wrzucić kilka zdjęć, na których niewiele widać, dla zobrazowania ogromu kataklizmu ;)
Nieciekawie zaczyna się robić gdy trasa wychodzi na odsłonięty teren. Deszcz leje prawie poziomo, podmuchy wiatru są tak silne, że trzeba mocno oporować rowerem, żeby nie dać się zwiać na skraj kamienistej drogi, co zresztą nie zawsze się udaje. Wielu zawodników jedzie tropem węża, równie wielu prowadzi rowery. Jest strasznie zimno a przy przemoczonych ciuchach odczucie jest naprawdę niefajne.
Przy Akademickiej Strzesze wieje tak mocno, że czuję jak odmarza mi prawa połowa twarzy. Gile w nosie zamarzają. Tak już zostaje aż do szczytu, mimo zmian kierunku jazdy. Po prostu nie ma kiedy odmarznąć. Ręce są tak zgrabiałe, że nie daje się zmieniać biegów ale też nie ma wielkiej potrzeby bo tutaj to już się nie da inaczej niż na młynku. Ja też zaliczam czasem pobocze w wyniku podmuchów wiatru ale udaje mi się cały czas jechać.
Mięśnie nie nadążają z rozgrzewaniem się i coraz trudniej się pedałuje. Ramiona ledwo radzą sobie z kierownicą. Warunki są mega hardkorowe, jeszcze w dodatku zaczyna padać śnieg z deszczem a potem śnieg. W życiu nie jechałam w czymś takim! Wiatr jest tak silny, że na nielicznych odcinkach w dół trzeba pedałować, żeby się nie zatrzymać i jedzie się ze 20 km/h, nie szybciej. Na szczęście na zjeździe do Domu Śląskiego kierunek wiatru tak nie przeszkadza, można tutaj się sporo rozpędzić. Turystów jest niewielu więc też nie trzeba pilnować hebli. A... heble, zapomniałabym o heblach, tuż przed startem okazało się, że nie mam tylnego hamulca więc jadę trochę jak na śmierć ;) ale nie hamuję tutaj, próbuję odzyskać minuty stracone na poprzednich odcinkach.
Na licznik spoglądam tylko w pierwszej części trasy, potem przestaję. Po pierwsze, licznik jest cały zapadany i trzeba go przecierać, żeby coś zobaczyć, a na to nie ma czasu bo trzeba trzymać kierownicę, żeby nie zwiało z trasy. Po drugie, zapadane mam również całe okulary i przecieranie ich już niewiele daje bo są też zaparowane wewnątrz i tylko czasem odparowują. Są momenty, kiedy jadę kompletnie na ślepo ale nie chcę ich zdjąć bo to niewiele pomoże - w tych warunkach całe oczy będą załzawione i też nic nie będzie widać. To już wolę w okularach.
Za Domem Śląskim jest ostatni, najtrudniejszy chyba odcinek. Zbocze bardzo wystawione na wiatr, napier... śniegiem, wąsko a w dodatku z naprzeciwka zjeżdżają zawodnicy, którzy już zdobyli szczyt. Walczę z wiatrem i sama ze sobą, żeby nie zejść z roweru. Przegrywam tę walkę na ostatnich metrach, przed ostatnim zakrętem - gdy podmuch wiatru dosłownie zwiewa mnie z roweru. Wiatr przy tak powolnym tempie zatrzymuje mnie w miejscu. Nie zdążam się wypiąć i walę się na bok. Gdy wstaję, przekonuję się, że kamienie na drodze są chyba oblodzone. Jest tu stromo więc nie próbuję wsiadać już na rower tylko mozolnie wpycham go pod ostatnią prostą. Nogi ślizgają się, bloki od butów nie ułatwiają sytuacji. Tuż za mną jeden z zawodników powtarza mój manewr, tj. zwala się z roweru w dokładnie taki sam sposób jak ja to zrobiłam.
Wreszcie meta. Tutaj człowiek z obsługi wyścigu odpina mi tylny numer z czipem i każe zawracać od razu do Domu Śląskiego. Nie ma "fety" na szczycie, jak w zeszłym roku. Zresztą, kto by fetował w takich warunkach ;)
Nie bardzo zwracam uwagę na czas na liczniku, chyba poniżej 1:40 ale nie jestem pewna.
Kawałeczek ześlizguję się na butach skrajem drogi ale potem dochodzę do wniosku, że koła mają jednak lepszą przyczepność. Wsiadam i zjeżdżam do Domu Śląskiego rowerem, odmrażając sobie chyba twarz już do końca. Staram się zjeżdżać szybko, żeby jak najszybciej schować się do schroniska ale muszę uważać bo zawodnicy wciąż jeszcze wjeżdżają z jednej strony trasy a z mojej strony sporo osób prowadzi rowery.
Gdy dojeżdżam do Domu Śląskiego, ledwo schodzę z roweru - jestem tak zesztywniała. Zejście po malutkiej skarpie z drogi na bok jest trudne w takim stanie. Wreszcie, zostawiam rower pod schroniskiem i wchodzę do środka.
W środku tłum. Jedni się przebierają, inni jedzą ciasto i piją herbatę. Odbieram swój worek z rzeczami, choć ledwo udaje mi się podać swój numer - wargi mam zamarznięte tak, że ledwo jestem w stanie coś wyartykułować. Jak po znieczuleniu u dentysty.
Wchodzę z rzeczami głębiej i trzęsąc się, próbuję się "doubierać". Z góry pozbywam się tylko przemoczonej wierzchniej koszulki, potówkę zostawiam i zakładam na wierzch bluzę z windstopperem i wiatrówkę. O zgrozo, zauważam brak spodenek. Szukam ich nieco panicznie ale im bardziej ich szukam tych bardziej ich nie ma. No cóż, tyłek zatem mi zmarznie na zjeździe jeszcze bardziej. Zakładam jeszcze ocieplacze na buty i zmieniam rękawiczki na letnie. Te jesienne są całkowicie przemoczone i chyba nie ma sensu ich ponownie zakładać. Wypijam ciepłą herbatę, ktoś częstuje mnie czekoladą. Widzę zawodnika, któremu ręce z zimna tak się trzęsą, że nie jest w stanie się napić herbaty.
Sprawdzam na telefonie, która godzina - tj. ile zostało do zjazdu na dół. Przy okazji odbieram smsa z wynikiem. 1:35:46, 3 w kategorii. To poprawia mi trochę humor. Miałam co prawda nadzieję, że uda mi się w 1,5h ale w tych warunkach to i tak dobrze, że pobiłam zeszłoroczny czas. W dodatku na ciut dłuższej trasie.
Tymczasem idzie wieść przez zgromadzony tłum, że pierwsza grupa już zjeżdża do Karpacza. Ponieważ nie sądzę, aby od pobytu tutaj zrobiło mi się cieplej, zbieram się szybko i gonię tę grupę. Gdy wychodzę ze schroniska natychmiast robi mi się przenikliwie zimno. Na szczęście rozgrzewam się szybko bo z Domu Śląskiego najpierw trzeba kawałek wjechać pod górę, żeby potem zjechać.
Tym razem śnieg zamienia się w grad. Na podjeździe tak to nie przeszkadza ale w dalszej części jest chyba jeszcze bardziej hardkorowo niż wcześniej. Na zjeździe nie bardzo są okazje, żeby się rozgrzać. Zjeżdżam dość szybko, aby jak najszybciej znaleźć się na dole, pamiętając jednak o niedziałąjącym hamulcu. Mimo tego, że im niżej tym cieplej, jest mi tak zimno, że aż mi lata szczęka na wszystkie strony. Nie jestem w stanie zdrętwiałymi palcami zmieniać biegów. Najgorzej jest w samym Karpaczu, gdzie zjeżdżam naprawdę szybko. Mogłabym odbić gdzieś i skręcić do domu ale nie chcę ryzykować dyskwalifikacji, dlatego zjeżdżam ze wszystkimi do bazy. Tutaj dowiaduję się, że do dekoracji jeszcze godzina więc wracam do domu. Ciepły prysznic i szybkie ubranie się w ciepłe ciuchy pozwalają trochę odżyć. Wracam rowerem już spokojnie do bazy, wciągam przepyszny posiłek regeneracyjny (naprawdę, takiego dobrego to nie było na żadnych zawodach!), odbieram "medal" za udział - który jest kawałkiem granitu z pamiątkową tabliczką. Dobrze, że nie dawali tego na górze ;)
Czekając na dekorację rozmawiam z jedną dziewczyną - jechała prawie 2,5h! I w dodatku nie dojechała na szczyt bo organizatorzy zdecydowali się zamknąć ten odcinek w pewnym momencie. Szacun, naprawdę, ja ledwo zdzierżyłam te 1,5h...
Dekoracja jest w warunkach nieco polowych, bo z powodu pogody przeniesiono ją do wnętrza hotelu. Jest ciasno i stolik z nagrodami ustawiono w ciasnym ciemnym kącie, pod filarem. Czekam, czekam i nagle - zaskoczenie, jestem druga!
Po dekoracji podpytuję, czy to nie pomyłka - bo w sms było, że 3cia. Nie, po prostu jedna zawodniczka została zdyskwalifikowana za nieregulaminowy zjazd ze Śnieżki.
I wiecie co, jestem dziś naprawdę przeszczęśliwa. Ten wyścig to był punkt kulminacyjny sezonu, celem było pobicie zeszłorocznego czasu i to się udało. Udało się wskoczyć na podium. Było ciężko, było hardkorowo, ale było warto. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz