Rowerem po lawendę - z przyczepką i sakwami

Kabaret Starszych Panów wysyłał nas latem „Na grzyby…” ale można też na SAKWY:)
Pomysł na kilkudniową rowerową wyprawę nie jest bardzo skomplikowany w realizacji, ale warto się dobrze przygotować, aby nic nie zaskoczyło nas po drodze. Kluczowe są trzy kwestie: sprzęt, trasa i dobra logistyka – z tymi rzeczami taka wyprawa jest w zasadzie w zasięgu każdego rowerzysty.

 

Potraktowałyśmy wyjazd jako test sprzętu, rowerów i naszych możliwości w terenie. Zabrałyśmy rzeczy do biwakowania, dwa sety: rower + przyczepka towarowa i rower + sakwy na bagażnik i SIĘ czyli dwie niemal początkujące rowerzystki – początkujące przynajmniej „tripowo”.

Warmia to niemal zupełnie zapomniany przez turystów region Polski. Na szlakach, polach namiotowych, pomostach i w lodziarniach można spotkać głównie odpoczywających mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek, którzy to postanowili oddalić się od swoich domów o kilka kilometrów w celu zaznania odrobiny wakacji – czyli można uznać, że są to miejsca najlepsze, sprawdzone, ze znakiem jakości „dobre, bo nasze”. Na pewno jest to kraina 1000 jezior i jeziorek (oraz 1000000 żab), dlatego warto połączyć rowery z jakimiś wodnymi uciechami – opcji jest sporo (my eksplorowałyśmy piękne jezioro Narie).

Trasa Warszawa – Olsztyn – Nowe Kawkowo – Ględy – Kretowiny – Zawroty – Ostróda – Olsztyn – Warszawa nie wymaga jakiejś specjalnej kondycji fizycznej, treningów adaptacyjnych ani drobiazgowej analizy przewyższeń, warto jednak przemyśleć, co ze sobą zabrać oraz gdzie zatrzymywać się na noc, aby móc spokojnie zostawić rowery i pozwiedzać okolicę.

Szosy są puste, wystarczająco szerokie i w większości pokryte równą (zadbaną) nawierzchnią (w większości wiją się między lasami i nie wymuszają jazdy w cyklu miejskim). Ukształtowanie terenu jest typowe dla obszaru pojezierzy – moreny gwarantuję urozmaiconą trasę, z dużą liczbą podjazdów i zjazdów, trzeba więc się liczyć z brakiem płaskiego;) - ale dzięki temu jest prawdziwy ogień i można się poczuć jak na zawodach MTB. Po drodze mija się wiele wiosek i miasteczek, dlatego nie ma konieczności zabierania ze sobą jedzenia i zapasu wody, co jest bardzo potrzebne, gdy trzeba śmigać po niekończących się górkach i dołkach... ale do rzeczy.

Co warto zrobić przed wyjazdem:
sprzęt: o tym, że rower powinien być ogarnięty bla bla bla najlepiej sprawdzony w serwisie, coby nie rozleciał się na pierwszym lepszym poboczu bla bla bla wspominać nie będę. I tak! - też uważałam to za zbędną gadaninę i niepotrzebne asekuranctwo, gdyby nie to, że po pierwszych 10 km jeden z naszych rowerów, prawdopodobnie pod naciskiem sakw i zapewne z powodu delikatnego wcześniejszego uszkodzenia, zaczął tracić powietrze w tylnym kole. Dziury nie było, ale powietrze zeszło. Przydał się więc zestaw „małego serwisanta”. Co zabrałyśmy: telefon do przyjaciela (rzecz oczywista, że dobrze mieć cyklobrain support;), po dwie dętki, taśmy izolacyjne do obręczy, pompkę z przejściówką presta-schrader, łyżki do opon (trzy sztuki), klucze, imbus, WD40, smar do łańcucha, ośkę, łatki + klej i… uff, chyba tyle. Jeśli boicie się takich przygód – nie ma czego – zdarzą się na pewno, ale z workiem części szanse na wyjście z nich z twarzą i rowerem zdatnym do dalszej drogi, są większe. U nas pierwsza w życiu zmiana dętki + pełny własnoręczny serwis tylnego koła wyniosły zaledwie 1:20 h.




rowery – jeden składany z rupieci, ale za to z dobrym amortyzatorem i przyczepką, drugi stalowy (waga 30 kg) i leciwy, ale za to z bagażnikiem – pokazały, że można pojechać na wszystkim, co się ma, ale UWAGA! sprawnym. Sakwy (2 x 60 l) były mocowane do bagażnika, przyczepka do tylnej piasty. Oba sposoby transportu sprawdzały się bardzo dobrze. Wiozłyśmy jakieś 50 kg, w tym: 2-osobowy namiot, kuchenkę turystyczną, śpiwory, karimaty, biwakowy sprzęt do gotowania, jedzenie + rzeczy osobiste. Nie wyczerpywało to całkowitego udźwigu sakw i przyczepki (według producenta 30 + 80 kg), ale nie ma sensu zabierać więcej. Masa, jaką zabrałyśmy, nie była uciążliwa podczas podróży i nie utrudniała jazdy pod górkę, ani nie wpływała na utrzymywanie równowagi na rowerze. Graty w przyczepce, a również i w sakwach, dobrze jest rozłożyć równomiernie na dwie części i o ile w sakwach nie ma to znaczenia, to do przyczepki rzeczy warto spakować się w dwa nieprzemakalne worki żeglarskie, bo ułatwia to przepakowywanie się i przenoszenia bagażu np. w pociągu.

Warto także sprawdzić czy mamy niezbędne oświetlenie roweru i przyczepki, na wypadek jazdy w nocy. Rower powinien mieć żółte światło z przodu oraz czerwone stałe lub migające z tyłu oraz czerwony odblask o kształcie innym niż trójkątny, przyczepka światło białe z przodu i czerwone z tyłu (świetnie sprawdzają się tzw. kijanki).

transport rowerów: zdecydowałyśmy się na podróż pociągiem, który ciągnie wagon rowerowy, relacji Warszawa – Olsztyn. Jest to całkiem dobre rozwiązanie. W wagonie rowerowym jest dużo miejsca, a dla pasażerów są osobne przedziały z kanapami (z których nie omieszkałyśmy nie skorzystać i rozłożyłyśmy karimaty na podłodze obok rowerów). Rowery można powiesić lub postawić na stojakach i przypiąć. Nie ma problemu z przewozem sakw, przyczepki i całej reszty ekwipunku, nawet przy sporej grupie podróżujących rowerzystów. Przyczepka towarowa, którą mięłyśmy ze sobą, jest kompaktowa i bardzo sprawnie składa się do poziomu samej platformy (dobrze mieć ze sobą linkę, aby związać razem zdemontowane elementy). Za transport rowerów obowiązuje dodatkowa opłata, w wysokości zależnej od długości trasy (z Warszawy do Olsztyna 9.90 PLN). Jeśli przyszłoby Wam jechać pociągiem bez przedziału rowerowego, także nie jest to specjalnie trudne. Sprzęt można zostawiać w pierwszym i ostatnim wagonie, ale wtedy kto pierwszy ten lepszy.

logistyka trasy: przed wyjazdem trzeba ustalić noclegi: sprawdzić czy można tam bezpiecznie zostawić rower, czy można rozbić namiot i czy mamy szansę dojechać od jednej destynacji do drugiej w ciągu jednego dnia i przy okazji pozwiedzać. Dobrym rozwiązaniem jest kontaktowanie się z gospodarzami miejsc, w których chcemy spać, gdyż często, gdy usłyszą, jak podróżujemy (rowery + namioty), proponują nocleg bez kosztów lub czekają na nas z specjalnym powitaniem (nam trafiło się buraczane ciasto;).

Pierwszą wycieczkę „na sakwy” zaplanowałyśmy na 4 dni. Jest to akurat tyle, aby pojeździć na rowerach, zmęczyć się przyjemnie, odpocząć i wrócić. Poniżej opis trasy, jaką przejechałyśmy wraz z turystycznym poradnikiem, co warto zrobić w okolicy.

Trasa:
dzień I: Warszawa – Olsztyn – Nowe Kawkowo (Lawendowe Pole) (30 km)
o 0645 wyjechałyśmy w Warszawy pociągiem do Olsztyna. Podróż trwa około 3h i nie nastręcza wielu problemów. W środku tygodnia, bladym świtem pociąg jest pusty. Czas potrzebny na zapakowanie do pociągu całego sprzętu to jakieś 10 minut.

 

W Olsztynie dworzec znajduje się przy wylotówce z miasta. Jest to całkiem spora, trochę dziurawa ulica i spokojnie można nią jechać kierując się ul. Partyzantów w stronę ul. Bałtyckiej. Wzdłuż całego wyjazdu z Olsztyna ciągnie się ścieżka rowerowa. Trasa jest malownicza, bo ciągnie się wzdłuż jeziora, ale za to trochę nieprzyjemna ze względu na zmorę rowerzystów – ciągłe telepanie przy podjazdach dla samochodów. Przy Orlej, gdzie kończy się ścieżka rowerowa, zaczyna się dukt, którym z powodzeniem można objechać ruchliwą drogę 527 i przy okazji wjechać na niebieski Szlak Napoleoński, który zaprowadzi nas do Nowego Kawkowa w ogóle nieuczęszczanymi dróżkami przez wioski i pola. Po drodze jest strzelnica sportowa, położona w kamieniołomie, pole pysznych jeżyn i Jankowo, gdzie jest sklep z częściami „do wszystkich pojazdów”. Skorzystałyśmy z niego przy awarii jednego z rowerów – i, niestety, nie jest to prawda, że do „wszystkich” :)

Nowe Kawkowo od Jankowa dzieli bardzo przyjemny fragment trasy – leśny, umiarkowanie stromy i o dość dobrej nawierzchni. W Kawkowie skręcamy na Gołogórę i po 300 m jazdy brukowaną drogę trafiamy na „Lawendowe Pole” – nasz pierwszy nocleg. Na terenie gospodarstwa znajduje się Żywe Muzeum Lawendy, plantacja, dom właścicieli, pensjonat i staw z miejscem do wypoczynku (wiata, hamaki itp.). W muzeum można dowiedzieć się czegoś o uprawie lawendy, destylacji olejku i kupić lawendowe dziwactwa. Możliwość rozbicia tam namiotu i przenocowania trzeba konsultować z właścicielami, ale jedna noc zwykle nie stanowi problemu. Opłata – w naturze :) - nam przypadło w udziale opisywanie słoików z letnimi przetworami. Gospodarze udostępniają wrzątek, a czasem nawet łazienkę.



dzień 2: Nowe Kawkowo – Ględy (Glendoria) – Kretowiny (20 km)
wyjeżdżając z Kawkowa warto wpaść na kawę do Galerii Nowe Kawkowo i dowiedzieć się, skąd na wsi tyle „miejskich” inicjatyw. Poczujecie się tam jak, nie przymierzając, w najbardziej artystycznych kawiarenkach na Powiślu lub w NYC. Czynne od 1200, a więc wcześniej będzie trochę czasu na późne śniadanie, obejrzenie lawendy i zwiedzenie muzeum. Karmią tam ciasteczkami z lawendy, polewają lawendową wodą i puszczają filmy o lawendzie....



Z Kawkowa do Ględów jest niedaleko, ok. 13 km. Zrobienie tam przystanku może leżeć głównie w interesie „dziewczyńskiej” części wycieczki, ale nie wykluczamy, że panom również może się tam spodobać. Przy Glendorii (nazwijmy to nietypowym gospodarstwem agroturystycznym), w środku lasu mieści się Camp Spa – królestwo Natalii. Na dość sporej przestrzeni powstały poukrywane w krzakach platformy do aromatyzowanych kąpieli w wodzie z mieszanką ziół, sauna, balia, leśne kino, hamakowania i spot do masażu. Bardzo warto – byłyśmy… ekhm… zadowolone:)) Spędziłyśmy tam z 5 godzin na cudownym chillu. 

Wymasowane i  wymoczone w skrzypie i różanych płatkach pod wieczór wyruszyłyśmy do Kretowin, nad jezioro Narie. To zaledwie 10 km, ale warto sobie na to przeznaczyć więcej czasu, gdyż szosa jest w fatalnym stanie. Więcej dziur ma tylko ser szwajcarski albo plaster miodu. Przyczepką szarpie i rzuca na wszystkie strony, a podjazdy są dość spore. Camping Kretowiny mieści się na samiutkim końcu cypla. Gdy dojedziemy już do „turystycznego serca” miejscowości lepiej podjąć wyzwanie i przedzierać się przez deptak, pełen ludzi i budek z lodami – jest znacznie krócej niż objeżdżać cały cypel asfaltówką, jak chcą drogowskazy. Recepcja jest przy bramie. Panowie prowadzący – miłośnicy rowerów – przychylą Wam nieba. Nam za spektakularny wyczyn – czyli przyjechanie z całym majdanem na rowerach i robiącą furorę przyczepkę – przyznali nocleg na preferencyjnych warunkach (dzięki!). Pole campingowe jest spore, czyste, z wydzielonymi boksami. Mieści się nad samym jeziorem. Są skrzynki do podłączenia się do prądu i wyremontowane prysznice. Rowery, dzięki uprzejmości panów z recepcji, można schować w zamykanym schowku (warto zapytać o taką możliwość przed przyjazdem i wszystko ustalić). Sklep jest blisko, otwarty do późna, więc wszystko, co potrzebne do późnej kolacji można łatwo nabyć. Leniom pozostanie obżeranie się lodami, ziemniakami na patyku i pieczonym tłuszczem z budki.

dzień 3: Kretowiny – Zawady – Kretowiny (20 km)
dzień spędziłyśmy stacjonarnie, oddając się uciechom jeziornego kurortu. W pobliżu campingu jest wypożyczalnia sprzętu wodnego, plac zabaw i centrum atrakcji wszelkich w postaci automatów, sklepików itp. Latem trafiają się regaty – nam trafiły się o Błękitną Wstęgę Jeziora Narie – można oglądać a można i wystartować – poziom wyrównany;) Można też powiosłować w łódce lub w kajaku na pobliskie wyspy.

Po południu lub wieczorem, kiedy znudzi się Wam festynowe żarcie, naprawdę warto wybrać się kolację do restauracji Calma w Zawrotach. Można fajnie zjeść i jednocześnie zobaczyć jak przyjemnie jest jeździć na rowerze bez tych wszystkich ciężarów. W obie strony to jakieś 20 km, a po wzniesieniach można jechać 10 km/h więcej. To dopiero jest moc! Restaurację prowadzi Włoch i podaje dania, łączące kuchnie polską z włoską. Porcje są duże, baaardzo duże, ceny rozsądne, a gospodarz przemiły. Warto wpaść choćby ze względu na „czekadełko” które to składa się z przyrządzanych in da house marynowanych w occie pomidorów, czegoś na kaształt ajvaru (cukinia zapiekana z pomidorami, rodzynkami i ziołami na słodko), smalcu, kiszonych ogórków i domowej wędliny. Restauracja ma całkiem spory taras z widokiem na leśne chaszcze i staw. Wrócić na pole namiotowe można inną drogę, przez Florczaki i starą żwirownię (mapkę i info można dostać u panów z recepcji na polu namiotowym, mają sporą wiedzę o lokalnych zabytkach i polecają jeszcze jedną restaurację „Pod Strzechą”). Po powrocie do Kretowin wieczór warto spędzić, integrując się z mieszkańcami pola (głównie lokalsami) – nam za przełamywacz lodów posłużyły: menażka, kuchenka turystyczna... i popcorn do mikrofali…


dzień 4 – ostatni: Kretowiny – Ostróda – Olsztyn – Warszawa
planując powrót, można wziąć pod uwagę dwie opcje: można jechać przez Ostródę i pociągiem dostać się Olsztyna, albo podjąć wyzwanie i wracać tą samą drogą, co się przyjechało. My zdecydowałyśmy się na opcję z Ostródą. Trasa z Kretowin do Ostródy jest rewelacyjna i chyba stworzona z myślą o rowerzystach: nowa, równa nawierzchnia, strome podjazdy i długie zjazdy, sprawiają, że jedzie się bardzo przyjemnie.

Trasa w dużej mierze biegnie przez las więc jest chłodno i słońce nie pali na wiór. Przed dojazdem do trasy S7, przy salezjańskim ośrodku wypoczynkowym, trzeba odbić w lewo na leśną drogę nad jeziorem, oznaczoną na mapie jako zielony szlak. Jedzie się przez las wzdłuż rezerwatu przyrody i wjeżdża do Ostródy od strony ul. Plebiscytowej. Do dworca PKP jest jakieś pół godziny bardzo spokojnej jazdy przez miasto. Można wybrać trasę nad jeziorem, wzdłuż wyciągu wakeboardowego. Pociąg do Olsztyna ma wagony rowerowe, ale można też złożyć sprzęt w pierwszym wagonie – podróż trwa ok. 30 minut.

W Olsztynie, aby szczęśliwie wrócić do Warszawy, trzeba już tylko poczekać na pociąg. Jeśli będziecie mieć trochę czasu, na ul. Chrobrego 4 jest świetna restauracje „Cudne Manowce”, która promuje lokalne potrawy (np. pierogi z jeziornymi rybami lub gęsiną) i muzykę Starego Dobrego Małżeństwa.

 

Pociąg do Warszawy bywa zatłoczony pod koniec weekendu – jak się okazało – latem z rowerami wraca sporo osób. Warto przyjść na peron z 30 min przed odjazdem i spokojnie zająć sobie miejsce – pociąg podstawiany jest wcześniej.

Co po powrocie:

a) pranie – nie należy obserwować koloru wody wydalanej przez pralkę przy pierwszym płukaniu.
b) planowanie następnej wyprawy „na sakwy”... bo jak się przekonałyśmy dość łatwo da się ogarnąć naprawdę fajną podróż z myślą o SPA w lesie :)

PS. o naszej zeszłorocznej [2014] wyprawie "na lawendę" pisała już Polska na rowery, ale, że ekipa od początku związana z Cyklonem to tu też jakiś ślad by się przydał..




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz