MTB Cross Maraton Zagnańsk

Zeszłoroczny Zagnańsk jechałam 3h i to był najszybszy mój maraton z cyklu. Trasę zapamiętałam jako dość prostą, głównie szutry i bruki, z niewielką ilością elementów technicznych i wieloma fragmentami, na których można było się nieźle rozpędzić. Były długie podjazdy i równie długie zjazdy. Zapamiętałam również półgodzinne wkurzanie się na błoto....





Długotrwała sucha i gorąca pogoda zapowiadały, że tym razem błota nie będzie, zaś moje tegoroczne wyniki napawały nadzieją, że tym razem będzie mniej niż 3h. Nastawiona jestem bojowo, na przynajmniej 20-minutową poprawkę zeszłorocznego czasu a po cichu mam nadzieję, że znów będę w Top3.
Gdy czekam sobie w cieniu wita się ze mną MartinK ale tak ogólnie nie bardzo jest z kim pogadać. Znajomych nie widać. Dopiero już w sektorze odnajduję Janka i Janusza z Cyklona i tam też dopiero zaczynają się rozmowy między zawodnikami. Jest drobne opóźnienie w starcie bo coś nie zagrało w rejestracji zawodników. Brama startowa coś nie bangla i prawie zawala mi się na głowę ;)

Start jest szybki, bardzo szybki. Asfalt, szuter, strasznie wszyscy pędzą ale postanawiam się nie spinać, bo dziś, mimo osłabiającego upału, czuję się mocna - wiem, że i tak będę stopniowo doganiać uciekinierów. Zresztą, nie bardzo widzę jakieś panie a w końcu nie ścigam się bezpośrednio z facetami.

Po wjechaniu w las przypominam sobie ten początkowy fragment. Długi podjazd leśną, przeoraną sprzętem drwali i pełną rozpadlin drogą. W zeszłym roku w dużej części przebrnęłam ten fragment z buta bo było na tyle dużo błota, że nie opłacało się na nim męczyć mięśni. W tym roku jest sucho, choć można przy odrobinie fantazji znaleźć miejsca, gdzie da się upećkać. Przypominam sobie też miejsce, gdzie spotkałam Myszę, która podniosła mnie wówczas na duchu, zwiastując rychły zjazd na szuter.
W momentach, gdzie są zjazdy, puszczam hamulce i czasem ponosi mnie na kamyczkach i kamieniach. Lecę na oślep, w którymś momencie gubię butelkę z izotonikiem. Jakiś koleś wrzeszczy do mnie "bidon zgubiłaś!" ale ja z obłędem w oczach lecę po tych kamieniach i tylko powtarzam sobie "nie hamuj, nie hamuj...".
Gdy wreszcie wyjeżdżam na spokojniejszy fragment, gość mnie dogania i powtarza znowu, że bidon zgubiłam. Ale macham tylko ręką i mówię "trudno" bo nie bardzo mam ochotę po niego wracać.

Na szutrze wykręcam, ile daje radę. Na podjazdach wyprzedzam, na zjazdach wyprzedzam jeszcze bardziej, dokręcając z blatu. To jest długi odcinek, momentami jadę tam powyżej 50 km/h. Wreszcie, po dłuższej chwili takiej szalonej jazdy, oczekiwany zakręt w las. Tu stoi jakiś gość i krzyczy, że w lewo. Zwalniam przed zakrętem a on proponuje mi piwo (bo woda mu się skończyła). Odmawiam jednak bo przy tym upale po łyku piwa chyba bym dalej nie pojechała ;)

Dalszego fragmentu po lesie nie pamiętam z zeszłego roku. Być może wówczas skupiałam się na innych aspektach trasy. Ale tym razem, upajam się przecudownym, wijącym się i biegnącym głównie w dół singlem między drzewami. Naturalne (chyba) hopki są idealne do wykorzystania umiejętności (może małych, ale jednak) zdobytych na Kazurce.

Ponieważ mam odczucie, że zbyt szybko wypijam wodę z bukłaka, zatrzymuję się na bufecie, który jest gdzieś około 27 kilometra. Dopełniam bukłak, wypijam jeszcze dwa kubeczki izotonika i chcę lecieć dalej, kiedy ktoś wylewa mi na głowę i kark pół butelki ciepłej (ble!) wody. Proszę, żeby nie lał bo to żadna przyjemność. Wizyta na bufecie trwa pewnie ze dwie, może trzy minuty i jadę dalej.

Do słynnej Bramy Piekieł dojeżdżam z silnym postanowieniem, że zjadę tamtędy... ale wymiękam tuż przed zjazdem :) Oj w końcu to nie grzech, widziałam na blogu MartinK że on też tamtędy szedł ;) Za bramą stoją ludzie spisujący numery startowe i proponują polanie wodą. O, tak, to się na pewno przyda.

Potem znowu szuter i tego szutru jest dziś dużo a przeplata się z brukowanymi drogami, które wytłukują dłonie do granic możliwości - mimo amortyzowanego widelca. Nie chcę wiedzieć, co czują osoby na sztywniakach (ciekawe, czy takie dziś jadą).
W drugiej połowie trasy sporo szutrami pod górę ale mam dużo siły. Dalej wyprzedzam innych zawodników i dokręcam na zjazdach. Doganiam też jedną zawodniczkę i mijamy się kilkukrotnie w tej części trasy. W jednym miejscu nawet zamieniamy kilka słów bo trasa jest w niezbyt dobry sposób oznaczona. Zostawiam ją jednak w tyle na ostatnim brukowanym odcinku i potem już jej nie widzę aż do mety.

Na asfaltowej końcówce mam jeszcze tyle siły, żeby wykręcić powyżej 35 km/h i wyprzedzić kilku zmęczonych panów. Wjeżdżam na ostatni fragment przy ogrodzeniu huty w Samsonowie samotnie i samotnie wjeżdżam na metę.

Ponieważ w trakcie jazdy szwankował mi Garmin (wyłączył się ze dwa razy) to nie wiem koniec końców jaki mam czas, ale jestem pewna że jest to poniżej 3h. Po odetchnięciu, zjedzeniu i wypłukaniu się w basenie z wodą rozstawionym przez strażaków (dzięki!) sprawdzam wyniki... i... urwałam pół godziny! W dodatku jestem pierwsza w kategorii. I... druga open!
Nie bardzo wierzę tym wynikom ale czekam na dekorację, która - dla odmiany - odbywa się wcześniej niż zwykle ;)
Dekoracja potwierdza - jestem pierwsza... na całe dwie zawodniczki w kategorii ;) Trochę jestem tym zawiedziona ale wynik w open 2/10 bardzo mnie cieszy, zwłaszcza że strata bardzo niewielka (około 45 sekund).
Dochodzę do wniosku, po raz kolejny, że zatrzymywanie się na bufecie z reguły źle odbija się na wyniku. Od mojego pierwszego maratonu, w którym otarłam się o podium, staram się nie zatrzymywać nigdzie na trasie bo czasem kilka sekund może zaważyć na zajętej lokacie. Jednak dziś, postój na bufecie był koniecznością - inaczej woda skończyłaby mi się na długo przed metą (i tak się skończyła ale na szczęście pół godziny do mety bez picia wytrwałam).

Jestem mega szczęśliwa, głównie z tego powodu, że widzę ogromny progres od zeszłego roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz