MTB Cross Maraton Sandomierz - sady kwitnące interwałami

To już chyba zaczyna być norma. Gdy bladym świtem jadę autem do Sandomierza to jest buro i siąpi. Buro jest przez cały czas a siąpi prawie cały czas. Mimo to, nastrój mam dobry bo prognoza ICMu mówiła, że koło jedenastej ma się rozpogodzić (chociaż nie wygląda). Nastrój mam dobry a nastawienie do tego wyścigu jakoś też. Nie rujnuje mi go nawet pobudka Zająca o 4:30 rano i siedzenie koło jego łóżeczka aż zaśnie. Pierwszy raz w życiu w ogóle nie denerwuję się startem. To dziwne, bo jednak zawsze jest jakaś nerwówka. Być może jest to spowodowane perspektywą łatwej technicznie trasy (ponoć taka jest), podczas gdy przerobiłam już kilka o znacznym (jak dla mnie) stopniu trudności....

Faktycznie, dziś prognoza ICMu sprawdza się co do joty - rozchmurza się powoli i zaczyna nawet wychodzić słonko jak dojeżdżam do Sandomierza. Po drodze znów jestem zauroczona przez Iłżę a na miejscu - przez sandomierskie stare miasto.
Parkuję przy ul. Podwale, bardzo blisko biura zawodów. Nazwa ulicy mówi sama za siebie, do biura zawodów i miejsca startów trzeba się wdrapać na wzgórze, na którym ulokowany jest rynek. Podjeżdżam sobie rowerem ale można też wejść urokliwymi schodami z rowerem na ramieniu. Ten podjazd będę pokonywać dojeżdżając do mety z trasy maratonu. Już podczas tego pierwszego podjazdu mam wrażenie, że tylne koło buja więc trochę podpompowuję.
Mam okazję wreszcie pogadać osobiście z Mateuszem - Fejs swojego czasu tak usilnie mi go proponował jako znajomego, że w końcu go dodałam - chociaż nie byłam pewna czy faktycznie się znamy. Miałam tylko podejrzenia, że widzieliśmy się kilka razy na treningach techniki organizowanych kiedyś przez WKK.
Pogoda jest śmieszna - gdy słońce świeci to można się ugotować a gdy zasłania je chmura i jeszcze wiatr zawieje, robi się dość zimno. Mam wątpliwości czy jechać w rękawkach ale po rozgrzewce wrzucam rękawki do kieszonki kamela.
Na rozgrzewkę robię kilkanaście małych kółek po nachylonym rynku i znowu mam wrażenie, że mnie coś buja więc podpompowuję drugi raz. Po kolejnych kilku kółkach odczucie się powtarza. Łapię kolarzy stojących koło sektora i pytam, czy mają lepszą pompkę. Pompki użycza mi Przemek z Mybike.pl - gdy zabieram się za pompowanie wyrywam sobie zawór od wentyla. Niech to szlag! Do startu zostało tylko 10 minut i Przemek pomaga mi z szybką wymianą dętki (dzięki!). Nie to, żebym sama nie potrafiła ale z pomocą idzie szybciej.
Udaje mi się stanąć w "bez-sektorze" dosłownie dwie minuty przed startem. Uf!

Start jest w dół po bruku i trzeba uważać, żeby na nikogo nie wpaść ani żeby koło nie uciekło spod tyłka na zakręcie, jednak dość szybko trasa wpada na szeroką szutrówkę. Nie daje się jednak jechać stałym tempem bo cały czas jest podjazd - zjazd - podjazd - zjazd. Mały przestój robi się, gdy szutrówka nagle skręca w wąską ścieżkę, za którą jest przejazd po drewnianych deskach przez mały strumyk. Ponieważ jeszcze na tym etapie grupa jest spora, robi się korek i muszę zejść z roweru. Ale jest to moje jedyne zejście z roweru podczas całej trasy (!).
Faktycznie, trasa - w porównaniu do znanych mi tras MTB Cross Maraton, jest łatwa jak kaszka z mleczkiem. Jedyne trudności to wyskakujące znienacka zestawy "ostry zakręt + podjazd". Poza tym prowadzi cały czas szutrami i sadami. Jest sucho i pyli się niemożebnie, w niektórych momentach niewiele widać spoza kurzu. Gdzieniegdzie wjeżdżamy w urokliwe wąwozy, podobne do tych koło Kazimierza. Podjazdy są dość krótkie ale jest ich dużo - mogą dać się we znaki. Mimo to, na podjazdach z reguły wyprzedzam innych zawodników. Za to zjazdy, do poszalenia - większość prosta po szutrach, niektóre z większymi kamieniami ale już tworzę lepszą jedność z rowerem niż w zeszłym roku więc na zjazdach tylko dodaję gazu... i też wyprzedzam ;)
Dostaję nawet komplement od jednego z zawodników, że konkretnie zapierniczam :) To tuż po tym, jak dogania mnie za przejazdem przez strumyk z wrzuconymi do niego luźnymi pieńkami i gałęziami (dla ułatwienia przejazdu). Tam jemu przednie koło zapada się w przerwę pomiędzy tymi gałązkami a moje przejeżdża bez problemu (przewaga 27,5).

Sadami... (punkt kontrolny, fot. Łukasz Maziejuk)

Po około godzinie jazdy wokół mnie się nieco poluźnia, ale trudno mi jest stwierdzić, czy to peletonik mi uciekł czy ja uciekłam peletonikowi. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi.
Pogoda dopisuje. Słońce świeci, tylko od czasu do czasu przysłaniają je obłoki. Za to cały czas bardzo mocno wieje. Przez pierwszą połowę trasy wiatr, do spółki z podjazdami, nie dają odetchnąć - nawet na zjazdach trzeba dopedałowywać. Ale za to w drugiej połowie, gdy trasa zakręca już w stronę startu - to jest zupełnie inna jazda (może to jest powód, dla którego przez całą trasę mnie dziś nie odcięło).
Jedzie mi się doskonale, jak nigdy. Czuję moc i świeżość w nogach, które chyba tęskniły już za porządną jazdą po dwudniowej przypadkowej przerwie w tygodniu.
Pod koniec trasy mijam się co i rusz z tymi samym ludźmi. Każde z nas chce być wcześniej na mecie ale tuż przed metą czekają jeszcze dwa podjazdy. Jeden, dłuższy, kilkuminutowy i drugi krótki - już na finiszu. Na obu podjazdach jeszcze wyprzedzam dwie czy trzy osoby.

Mocny finisz na podjeździe (fot. Rower-Sport Kielce)

Wjeżdżam na metę z "bananem" na twarzy. Zadowolona jestem z czasu, z pogody, z samopoczucia... i ogólnie ze wszystkiego. I w zasadzie jest mi wszystko jedno czy będę pierwsza, piąta czy ostatnia. Bawiłam się cudownie.
Po pożarciu makaronu udaję się do biura zawodów w celu sprawdzenia wyników. Wiszące już kartki obejmują wyniki zawodników, którzy przyjechali w czasie 2:44. U mnie na liczniku mniej więcej 2:49. Z ciekawości sprawdzam, ile kobiet w mojej kategorii jest już na tej liście i z zaskoczeniem stwierdzam, że żadna. Co więcej, w ogóle są na niej tylko dwie panie. Chyba zatem mam szansę znowu załapać się na dekorację. Piąta, a może nawet czwarta? Hih, byłoby fajnie :)
Czekam pod biurem zawodów na dowieszenie kolejnej kartki ale tej ani widu ani słychu, a ja zaczynam marznąć. Pogoda, choć słoneczna, jest nieco zdradliwa - zwłaszcza dla stygnącego organizmu - bo jak tylko słonko znika za chmurą to zaczyna wiać i robi się niezbyt przyjemnie. Mimo to, czekam jeszcze, rozmawiając z innymi zawodnikami, które też przychodzą sprawdzić wyniki. Między innymi z sympatyczną grupą z Crazy Racing Team. Asia, Magda i kolega, którego dziewczyny przedstawiły mi trzema imionami więc nie wiem w końcu jak ma na imię ;)
Gdy w końcu gęsia skórka przeważa nad chęcią zobaczenia wyniku, zjeżdżam rowerem do auta. Zostawiam rower, przebieram się w cieplejsze rzeczy i wracam pod biuro zawodów. Nadal nie ma kolejnej kartki więc idę na rynek z postanowieniem zjedzenia czegoś pysznego w którejś z knajpek. W jednej z nich siedzą Crejzole więc dołączam do nich. Wcinamy placki ziemniaczane i inne pyszności i czekamy na dekorację, która się mocno opóźnia. Gdyby nie to, że liczę na jakiś mały medal, pewnie bym się urwała do domu.
Gdy wreszcie jest dekoracja, to na czwartym plasuje się Asia. I tu ciarki przechodzą mi po plecach bo z rozmowy wiem, że obie Crejzolki miały czas gorszy ode mnie! Faktycznie, na drugie miejsce podium wchodzi Magda a ja nie mogę uwierzyć, gdy zostaję wywołana na najwyższy stopień podium!

Banan (fot. www.kocham-kielce.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz