Przetarcie nogi przed ŚLR czyli PB Otwock

PolandBike Otwock. Pierwszy start w tym roku. Uznałam, że na przetarcie nóżki przed Daleszycami będzie idealny - żeby nie zaczynać od razu z "grubej rury".

W nocy przesunięcie czasu ale start jest późno więc nie muszę wcześnie wstawać. Nawet w domu się nieco guzdrzę. Nie muszę się spieszyć bo odebrałam numer startowy tydzień temu i dzięki temu nie obchodzi mnie przewidywana kolejka do biura zawodów.

fot. Marysia Lipowiecka





Na miejscu udaje mi się znaleźć miejsce tuż przy stadionie. Pogoda, wbrew obawom, jest całkiem przyjemna. Świeci słońce i jest dość ciepło więc nie decyduję się na dodatkowe ubrania, które ze sobą przywiozłam na wszelki wypadek.
Na stadionie kręci się masa Cyklonów, ciągle z kimś przybijam żółwika. Kilku osób nie znam ale spośród znajomych jest między innymi Krzychu, Michał, Adam, Małgosia, Łukasz. Organizator ogłasza, że przesunął start o pół godziny z powodu długiej kolejki oczekujących do biura zawodów. No cóż, to było do przewidzenia. Ponieważ jest dużo czasu to z Krzychem decydujemy się na objazd kawałka trasy. 
Wracamy akurat żeby móc się ustawić w sektorze startowym. W zeszłym roku jechałam raz w PB i wywalczyłam 8 sektor ale w tym roku została zmieniona punktacja i według nowej jestem w 7. Po jakimś czasie pojawia się tu też Adam.

Po starcie dość szybko zjeżdżamy z asfaltu na szuter. Moje silne postanowienie, żeby pilnować tętna, jak zwykle gdzieś znika i popylam ten pierwszy odcinek jak głupia. Jak zwykle. Dodatkowo nakręca mnie Adam, z którym się co i rusz mijamy na tym początkowym odcinku.

Pierwsze podjazdy "łykam" jak serek waniliowy na śniadanie i jedzie mi się fantastycznie. Przeganiam Adama i przez pewien czas go nie widzę ale w końcu mnie dogania (czyżbym weszła mu na ambicję?) i znów przez kilka km go nie widzę ;)
Trasa jest arcyciekawa jak na Mazowsze. Może nie jest trudna technicznie ale jest wymagająca. Ciągle podjazdy i zjazdy, interwał na interwale. A do tego dużo zakrętów, sporo singli i manewrowania między drzewammi. Trochę piachu, trochę błota. W jednym miejscu zaliczam delikatną glebę w błotko.
Adama doganiam znowu przy przejeździe przez wielkie rozlewisko. On decyduje się tam na przejście bokiem ale gość przy rozlewisku krzyczy do mnie "śmiało!". Zaufać mu...? A co mi tam, jadę. Podłoże okazuje się twarde i chociaż rozlewisko nie jest płytkie, przedostaję się przez nie dość szybko. Tym sposobem znów przez chwilę jestem przed Adamem ale to się zmienia przy ogromnej kałuży, którą napotykam niedługo potem. Postanawiam przez nią przejechać i grzęznę w niej po ośki. Zanim się wydostaję, Adam omija mnie bokiem i znowu go muszę gonić.

fot. Zbigniew Świderski

Tymczasem kończy mi się prąd. Szybko, gdzieś po około 20-25 kilometrach jazdy. Przypominam sobie, że mam w kieszonce Carbosnaki i szybko jeden wciągam. Przy okazji zauważam, że wytrąbiłam już prawie cały izotonik z roweru więc na bufecie, który jest w połowie trasy, wymieniam butelkę w koszyku na bidon i dodatkowo łapię banana. Przez jakiś czas jest trochę lepiej ale nie na długo to starcza. W dodatku PolandBikowy izotonik jest obrzydliwie-landrynkowo-słodki i piję go tylko dlatego, że mam jeszcze bukłak pełen wody i będę mogła przepłukać usta.

fot. Valery Hrodz

Jadę dalej ale już nie tak ochoczo i radośnie, czuję się zmęczona a przedramiona mnie bolą od wstrząsów i łapią mnie w nie skurcze. Mimo wszystko cały czas kogoś wyprzedzam więc mam odczucie, że nie jest tak źle jakby się mogło wydawać. Z kilkoma zawodnikami się "cykam" - ja wyprzedzam na podjeździe lub zjeździe, oni na błocie ;) Chyba powinnam potrenować jazdę w błocie...
Znów doganiam Adama. Stoi przy trasie i okazuje się, ze złapały go straszne skurcze. Ja też się trochę z tym zmagam. Bardzo mocny skurcz w udo łapie mnie, gdy zatrzymuję się, żeby przeprowadzić rower przez spore błocko. Boli mnie tak, że nie mogę podnieść nogi, żeby zejść z roweru. Szczęściem dość szybko mija ale potem jeszcze podczas jazdy łapią mnie skurcze w łydki i palce u stóp.
Mam odczucie, że licznik zatrzymuje się na 35 kilometrze. Ten 35 kilometr ciągnie się jak guma do żucia, kilka kolejnych również. Na 40tym wsysam kolejnego Carbosnaka i znów jest na moment poprawa ale ostatnie 15 kilometrów to już jest walka o przetrwanie ;)
Ożywiam się trochę, gdy widzę znaczek "10 km", potem przy "5km" a energia całkiem wraca gdy zaczynają mnie dochodzić odgłosy meczu z boiska przy stadionie w Otwocku. Nie stać mnie już na sprint do mety ale jakoś dojeżdżam, nie umarłam po drodze.

fot. Bogusław Lipowiecki

Na metę zaraz po mnie dojeżdża Michał. Nie wiem z którego sektora jechał [sprawdziłam po - z piątego] ale nie kojarzę, żebym go mijała po drodze.
Dopiero dłuższą chwilę później dotacza się Adam, który ma cierpienie wypisane na twarzy i marzy tylko o porozciąganiu się.
Ja marzę, żeby coś zjeść. Wchłaniam makaron z sosem chociaż jest ohydny. Dawno tak niesmacznego nie jadłam. Po tym już nawet nie mam zbytniej ochoty na słodycze z bufetu.
Kręcimy się jeszcze, Adam pomaga mi przetransportować ze swojego auta do mojego pudło z rzeczami zamówionymi z Cyklona. Jest mi zimno więc już nie zostaję żeby pogadać tylko ładuję się do auta i spadam do domu.

Dystans z Garmina około 58km, według orga 61.
Czas: 3:25:55
Miejsce kat: 7/15, open: 18/29. Spadek do 8 sektora (pół punktu mi zabrakło). Miejsce słabe ale jestem zaskoczona swoim ratingiem, który w kategorii wyniósł 92,2%. Takiego ratingu nie miałam od czasów sprzed ciąży. Mam nadzieję, że to nie przypadek tylko dobry prognostyk na ŚLR... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz