Zapowiadało się, że będzie zimno, buro i ponuro i że będzie padało. Jak wstaję to jest zimno, buro i ponuro. Zaczyna kropić gdy jadę autem. Trochę mi siada morale ale skoro już się zwlokłam to co, wrócę teraz? Toż to hańba i wstyd ;)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)
Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)
Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )
Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)
Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)
Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)
Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.
Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
Na miejscu nie jest lepiej. Jest nadal zimno, buro i ponuro. I strasznie wieje. Powiedziałabym, że jak w kieleckiem ale to byłby truizm ;) Marznę już przy aucie, gdy dorzucam na siebie dodatkowe, zabrane "na wszelki" ciuchy. Nie żałuję ani jednej zabranej dodatkowo sztuki odzieży. Gdy wypakowuję rower przechodzą koło mnie dwa Krzyśki. Ja też zaraz za nimi podążam do biura zawodów.
W biurze spotykam kolegów z Cyklona. Odbiór numerów bezproblemowy, poza faktem, że panowie zapomnieli, że trzeba zapłacić za wydanie czipa ;)
Jest strasznie zimno, ręce grabieją mi podczas przypinania numeru. Sugeruję więc chłopakom rozgrzewkę - nie protestują więc jedziemy sobie kawałek w tę, kawałek w tamtę... narzucam mocniejsze tempo na początku, żeby się porządnie rozgrzać, na kolana najlepsza jest kadencja 120 ;)
Wracamy akurat na czas żeby się ustawić w "bez-sektorze" ;) (fot. KK Cyklon)
Start. W zeszłym roku był honorowy. W tym...? Właściwie nie wiem, bo wszyscy jakoś szybko jadą. Tak jakby jednak start był ostry. Chyba na początku zostaję w tyle, nie bardzo mogę się rozkręcić. W dodatku zaczyna padać deszcz, no... super.
Start z rynku w Daleszycach (fot. Grzegorz Rzegociński)
Gdzieś mijam się z chłopakami z Cyklona, raz bardziej z przodu, raz z tyłu. Fajne są nasze stroje, od razu je widać - nie trzeba się wysilać, żeby wyszukać swoich. W pewnym momencie jednak znikają mi z oczu a ja sobie jadę spokojnie. Tętno jakoś nie chce się rozkręcić. Miałam pilnować, żeby nie wychodzić do strefy "szybkie zajechanie" a tu nie ma czego pilnować. Mimo to jedzie mi się dobrze.
(fot. http://www.kocham-kielce.pl/ )
Ciągle trochę siąpi ale w lesie nie jest to bardzo odczuwalne. A trasa, podobnie jak w zeszłym roku - jest mniamuśna. Najpierw długaśny ale niezbyt stromy podjazd, z którym radzę sobie bez kłopotów. Potem, tak jak zapamiętałam, równie długaśny, mocno błotny zjazd. Chyba ciut mniej błotny niż w zeszłym roku ale błota jest pod dostatkiem ;) Trochę zjeżdżam, trochę się ześlizguję ale w całości w siodle. W zeszłym roku tutaj był zator - tym razem chyba ja się bardziej snuję albo peleton się szybciej porozciągał, bo jest zdecydowanie luźniej - na zjeździe mijam pojedyncze osoby.
Na którymś z kolei podjeździe mijamy się z Przemkiem z Cyklona ale koniec końców ucieka mi. Gdzieś, w sumie niedaleko od początku trasy, widzę Krzyśka z boku trasy. Awaria, chyba hak.
Kamieniste odcinki, na których głównie prowadziłam rower w zeszłym roku, łykam na śniadanie (no... może nie łykam, bo gdzieniegdzie muszę jednak zejść z roweru, ale ogólnie jednak raczej jadę niż idę). Jadę i błogosławię wybór nowego roweru z kołami 27,5. W zasadzie przejeżdża prawie wszystko sam ;)
Nie podejmuję się wjechania na Zamczysko. Legendy głoszą, że niektórzy wjeżdżają, ale jakoś sobie tego nie wyobrażam. Nie tylko ja zresztą - przede mną i za mną ludzie prowadzą rowery pod tę stromiznę. Włażę tam a gęba mi się cieszy bo pamiętam, co mnie teraz czeka. W zeszłym roku po zjechaniu z Zamczyska (2 zjazdy) wydarł mi się z gardła triumfalny okrzyk wywołany adrenaliną i szczęściem, że zjechałam. Tym razem okazuje się, że te zjazdy jakby się zrobiły bardziej płaskie i nie robią na mnie takiego wrażenia jak wtedy. Ciekawe, czy to kwestia a) nastawienia b) większych kół c) może ciut lepszej jednak techniki jazdy...? A może KUMULACJA! ;) Na chwilę tylko muszę się na drugim zjeździe zatrzymać bo ratownicy w górę prowadzą poszkodowanego, nieciekawie to wygląda. Jak tylko mnie mijają, popylam dalej na dół.
Punkt kontrolny (fot. Szymon Lisowski)
Jedzie mi się super przez większość trasy. Staram się pilnować tego cholernego tętna i w sumie mi się to udaje, poza fragmentami, gdzie mi się nie udaje ;) - podjazdy, błoto... A... błoto... no - jest go na trasie dość sporo. Rower szybko zaczyna rzęzić a w dodatku mam mokre nogi bo gdzieś w początkowej części trasy podczas przejazdu przez kałużę zawodnik przede mną nagle się zatrzymał i musiałam się podeprzeć w wodzie. Cała trasa jest nieco "ślapkowata" - zapewne wszyscy wiedzą jak fajnie się jedzie po takiej nawierzchni kiedy gumy nie chcą się odklejać. Niemniej jednak chwalę się w myślach za wczorajszą zmianę opon z Conti na sprawdzone Rocket Rony. Conti ślizgają się nawet jak nie ma na czym - a tutaj - zdecydowanie jest na czym się ślizgać. RRy są dużo lepsze pod tym względem.
W tym roku zmieniony jest końcowy fragment trasy po łące i po asfalcie. Fajnie bo łąk nie cierpię a na asfalcie byłoby strasznie zimno. W ogóle... co to jest asfalt? Bo dziś go prawie nie ma. Specjalnie na okoliczność tej zmiany organizatorzy ufundowali mostek, za pomocą którego zmodyfikowali trasę.
Asfaltowo jest tylko fragmentarycznie na końcówce, gdzie próbuję się trzymać na ogonie jakiegoś gościa ale jestem już na tyle zmęczona, że nie mam siły.
Gdzie ta cholerna meta? (fot. Rower-Sport Kielce)
Staram się jeszcze deptać, żeby urwać choć kilka sekund z wyniku chociaż już wiem, że czas będzie o kilka minut gorszy niż zeszłoroczny. Gdy wreszcie dojeżdżam na metę, jestem szczęśliwa, że już koniec. I wdzięczna chłopakom z Cyklona, że stoją i biją brawo. Chociaż byłabym bardziej wdzięczna, gdyby darowali sobie tekst typu "No, ile można na ciebie czekać? Już chcieliśmy się zmywać" ;)
(fot. KK Cyklon)
Przez chwilę po moim wjechaniu na metę rozmawiamy ale jest tak zimno, że ja się urywam - muszę się szybko w coś poubierać bo inaczej będę jutro chora. Dopiero potem idę coś zjeść. Gdy szamam całkiem niezły makaron z sosem, na metę dociera Radek z Mastera. Coś niezadowolony jest. W dodatku nie ma kluczy do auta a właściciel kluczy gdzieś przepadł... ;)
Po wysępieniu i zjedzeniu drugiej porcji makaronu udaję się do myjki. W przeciwieństwie do zeszłego roku, dziś do myjki jest straszna kolejka a każdy myje ten swój rower jakby na wystawę jakąś. Zamiast szybko opłukać "oby tylko" to myją każdy po pół godziny. Stoję i narzekam, gadam z ludźmi z kolejki.
Gdy wreszcie, po dobrych 45 minutach chyba, już prawie - prawie jestem przy myjce, nagle słyszę swoje nazwisko wywoływane do dekoracji.
5 miejsce - tego się zupełnie nie spodziewałam.
Po dekoracji udaje mi się wcisnąć do myjki "na krzywy ryj". Całe szczęście, bo gdybym miała stać kolejne kilkadziesiąt minut to chyba by mnie szlag trafił ;)
Dystans: 46 km (u mnie wyszło około 44 km)
Czas: 3:39:00 - gorszy o około 6,5 minuty od zeszłorocznego ale składam to na karb sporej ilości błota
Miejsce: K3 - 5/7, Open - 14/22. Rating odpowiednio 79,9 / 79,8 co jest sporo lepszym wynikiem niż w zeszłym roku.
Zadowolona :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz