MTB Cross Maraton Nowiny - nie taki diabeł straszny...

Gdy budzik dzwoni o 5:15 zwlekam się z wyrka z myślą: "po co ja to właściwie robię?". Po co tyram i po co wstaję o tak dziwnej porze, jadę gdzieś w cholerę żeby się skatować, upećkać i wrócić po całym dniu zmęczona jak pies?

Nic, skoro jednak wstałam to wstałam. Ogarniam się szybko i idę pod blok Krzyśka. Dziś jedziemy we trójkę. Dwa Krzyśki i ja.

Do Nowin dojeżdżamy ze sporym zapasem czasu, bo około 09:15. Jest dziwna aura. Słońce świeci ale wieje chłodny wiatr i nie wiem jak się ubrać. Czy jechać całkiem na krótko, czy może założyć długi rękaw. Przebieram się kilka razy bo raz jest mi zimno a raz ciepło, ale po rozgrzewce decyduję się w końcu pozbyć koszulki z długim rękawem, zostawić za to długopalczaste rękawiczki. Przy okazji ostatnich oględzin roweru zauważam jeszcze, że mam resztki klocków. Ups.

Wszyscy straszą Nowinami, że bardzo trudne, najtrudniejszy maraton cyklu. Pani Organizator przez mikrofon mówi, że to jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce. Ja już przestaję słuchać bo i tak mam cykora. Po kamulcach w Daleszycach spodziewam się kamuli-telewizorów na trasie, zjazdów 90 stopni i korzeni podstępnie chwytających za szprychy. Po ostatnich ulewach spodziewam się też masy błota. Tętno dochodzi do 120 no to jak na mnie to naprawdę wysokie tętno przedstartowe.

Dziś nie ma startu honorowego, ścigamy się od początku. Oczywiście "ścigamy się" to dość humorystyczne określenie bo w końcówce stawki, gdzie ja się umieściłam, ściganie polega na powolnej pielgrzymce. Start po dość wąskiej drodze i już tutaj pierwszy wypadek. Widzę leżącą dziewczynę i krew, policjanci już zabezpieczają to miejsce i pomagają.
Zaraz potem "wpadamy" (w tempie zdychającego żółwia) w teren. A wpadamy w teren dość mocnym akcentem bo agrafką prawie 90stopni, która ostro leci do góry. I potem już dość długo jest cały czas pod górę. Wszyscy wloką się jak ostatnie ciapy ale trudno inaczej jak się jest na końcu.

Po pierwszym podjeździe stawka się nieco rozluźnia i można jechać swoim tempem. Jest OK, jedzie mi się bardzo fajnie, lekko. Póki co, nie ma telewizorów ani ostrych zjazdów. Pierwsze kilka kilometrów wlewa w moje serce nadzieję, że może jednak ten maraton nie jest taki trudny jak wszyscy zapowiadali.
Pierwsza połowa trasy to cud-malina. Trochę szutrów, leśnych duktów, wąskie single, góra, dół, mało wyzwań technicznych, mało błota, za to mega flow. Zjazdy prawie bez hamulców, podjazdy wszystkie w siodle. Jedzie mi się kapitalnie, chociaż dość wolno i widzę po czasie, że raczej nie zmieszczę się w 3,5h. W niektórych miejscach hopki i bandy. I okazuje się, że treningi na Kazurce na coś się jednak przydały - bo wiem jak je pokonać w miarę płynnie, nie wylatując przez kierownicę.

W drugiej połowie zaczynają się schody. Dosłownie i w przenośni. Po pierwsze, zaczyna się robić mocno błotniście. Są miejsca, gdzie rezygnuję z jazdy bo umęczę się bardziej przepychając korby niż prowadząc rower. Po drugie, już jestem nieco zmęczona i podjazdy zaczynają dawać mi w kość kondycyjnie, chociaż mimo wszystko mniej się męczę podjeżdżając na młynku niż podchodząc z rowerem. Po trzecie, gubię już ten flow na zjazdach i bardziej kurczowo trzymam kierę i klamki... zresztą przy każdym zjeździe mam dodatkową adrenalinę - skończą mi się klocki na tym zjeździe, czy dopiero na następnym? Schody dosłowne są przy jednym zjeździe, a raczej zejściu - koło wejścia do jaskini. Jest bardzo stromy, nie odważam się. U góry zresztą stoją ludzie zabezpieczający trasę i proponują zejście leśnymi schodkami - bo wygodniej. Fakt.


Punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)

Gdzieś tam zatrzymuję się, pod pretekstem pożyczenia pompki potrzebującemu. Muszę odpocząć, inaczej padnę trupem. Z 10 minut pewnie to trwa. Uf. Ale jadę dalej. I znów wracają do mnie myśli - "po co ja to robię?" Naprawdę, nie rozumiem sama siebie. Czuję się jakbym przejechała już ze 100 km i poważnie zastanawiam się, czy chcę jeszcze startować w dalszych edycjach tego cyklu.

Gdy niespodziewanie (o 2km krótszy dystans niż miał być) wjeżdżam na stadion, jestem szczęśliwa, że nie muszę już dalej jechać.
Chłopaki już są, obaj jechali około 40 minut krócej ode mnie. Ja dojeżdżam z czasem 04:05:39, to jest średnia poniżej 10km/h. Oooo masakra!
Makaron z sosem jest całkiem niezły. Wcinam go szybko, dopycham się ciastkami. Kolejka do myjki mega wielka (tylko jedna myjka a wielu chętnych), pryszniców oczywiście brak. Dobra, chrzanić to, jedziemy.


Utytłany

W aucie dostaje smsa, że jestem 5 w kategorii, haha, pewnie 5/5 ;)
[gdy pojawiły się na stronie wyniki okazało się, że byłam 5/12, szok]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz