BESKIDY - tropimy MTB Trophy



Nadszedł czas kolejnego wyjazdu w góry. Długo próbowaliśmy ustalić termin i skład. Przeciwności losu oczywiście dały znać o sobie, ale w końcu zebraliśmy się do kupy i postanowiliśmy ruszyć trasami Beskidy MTB Trophy. Było nas 3, Rafał, Michał i Radek. 





W planie były 3 dni i 3 trasy. Jako, że za niespełna 2 tygodnie planujemy stanąć na starcie Beskidy MTB Trophy postanowiliśmy podejrzeć, co się święci, może uda się zaplanować w trakcie tego wyjazdu jakąś rozsądną strategię wyścigową? Co prawda każdy z nas jeździł w tych okolicach nie raz, to mimo to podczas wyścigu kompletnie nie zwracasz uwagi gdzie jesteś, jak koń z klapkami na oczach. Na szczęście „KOŃ” był z nami, więc zapowiadała się przednia zabawa.

Dzień pierwszy zaczął się późno. Standardowo wyjazd bladym świtem czyli… w sumie ten fragment możecie przeczytać w każdej mojej poprzedniej realizacji. Rower w ostatniej chwili odebrany z serwisu i blablabla. Klasyka. Tym jednak razem podróżowaliśmy do Wisły, bo tam mięliśmy sprawdzoną metę. Kierowca Rafał gnał straszliwie, na miejscu byliśmy koło południa i po zameldowaniu się na kwaterze szybko przygotowaliśmy się do ruszenia na szlak. 



Ten dzień miał być light, więc jako główny przejazd wybraliśmy atak Stożka od strony Czantorii. Brzmi dobrze, ale jak ktoś się wczyta w słowo   C  Z  A  N  T  O  R  I,   to dojdzie do wniosku że to chyba nie jest do końca wersja light. Ruszyliśmy w kierunku Trzech Kopców i Orłowej. Było ciężko, bo do góry, ale w końcu po to tu przyjechaliśmy. W ogóle to mam pomysł, aby w klubie przygotować ranking zawodników z przejechanymi sumami przewyższeń. Kto na koniec miesiąca zdobędzie najwięcej górek otrzymuje skarpetki za free. Ale nie o tym miało być. Z Orłowej zjechaliśmy do Ustronia i skierowaliśmy się ścieżką dydaktyczną w kierunku Czantorii. Asfaltem dotarliśmy do hotelu Poniwiec i tam zaczął się atak na szczyt. 



Ponieważ z tą górką od kilku lat mam na pieńku myślałem, że ta wycieczka skończy się jakąś okrutną wywrotką albo mega awarią roweru, ale syndrom Czantorii dopadł Michała, któremu cud miód malina FOX Talas przestał się chować do magicznych podjazdowych 110m i od pewnego momentu pozostał w wersji full enduro 150mm. O dziwo  reszta składu dotarła na górę bez strat w ludziach i sprzęcie. Posuwaliśmy się do przodu, raz na kołach, raz pieszo. Zgodnie z zasadą Justyny Kowalczyk – nie patrz na szczyt tylko pracuj nartka za nartką, w naszym przypadku korbka za korbką. Ten pierwszy fragment podjazdu był masakrujący. Dalej było już lżej bo podjazd nieznacznie, ale jednak, wypłaszcza się. Dotarliśmy na szczyt, z którego kierujemy się na Czantorię Wielką. Uff jesteśmy na miejscu. Ale przed nami Stożek. Sił mięliśmy wystarczająco, aby ruszyć dalej, więc bez zbędnego gadania i biadolenia zaatakowaliśmy Stożek. Co prawda pogubiłem się w pewnym momencie w tym czy jedziemy trackiem Trophy, czy nie, ale nie miało to większego znaczenia. Był z nami Sołtys – wszechwiedzący, wszechumiejący Michał. I nie ma w tym żadnej złośliwości, gość jest dobry i zgubić się z nim to wielka sztuka. Stożek, jak sama nazwa wskazuje płaski nie był, dość wymagająca górka zwłaszcza w zestawieniu z poprzednią Czantorią. Ale ochoty do jazdy było mnóstwo i siły również. 


Koledzy podkręcali tempo i wszyscy świetnie się przy tym bawiliśmy. Przed samym szczytem w oddali zaczęły nam majaczyć drzewa owinięte materacami szkolnymi. Co jest grane? Zwidy już mam, pierwszego dnia? Zatrzymujemy się, a to trasa DH i to taka, że na piechotę bym się tam bał zejść co dopiero zjechać na rowerze. Zaczęliśmy dyskutować ile to rąk, nóg i fulfejsów połamało się tutaj. W Michale odezwały się jakieś pierwotne zwierzęce instynkty, z oczu tryskał szaleniec, który zaraz buchnie tą trasą w dół. Na szczęście uznaliśmy, że czas jechać dalej, bo nie wiem jakby ten pierwszy dzień się skończył. Ze Stożka przetransferowaliśmy się do Wisły niebieskim szlakiem, który dostarczył nam kamieni, uskoków, dziur i innych atrakcji terenowych w ilości godnej szlaków. Na koniec szybkim asfaltowym transferem dotarliśmy na kwaterę. Siedząc przy posiłku zastanawialiśmy się jaką akcję wykonać dnia następnego i padło na Klimczok.


Trasa: Dzień 1 (inspirowany MTB Trophy Dzień 1)  : 45  KM, 1758 m przewyższenia

Wisła Głębce - Wisłą Stacja Orlen - żółty na Trzy Kopce Wiślane - niebieskim na Świniorka, Orłowa i Chata na Orłowej - Zielony do Ustronia - transfer asfaltem do Niebieskiego na Czantorię - najpierw niebieskim a potem ścieżką dydaktyczną do górnej stacji wyciągu Poniwiec - czarnym do Czantorię Wielką - czerwonym via Soszów (Mały i i Wielki) oraz Stożek Mały  i Wielki do Kyrkawica - odbicie na niebieski do Wisły


Dzień drugi. Ruszamy koło 9. Już jest bardzo gorąco. Na szczęście jesteśmy po dobrym śniadaniu i z solidnym zapasem płynów. W głowach majaczy plan, daleki Klimczok. Ruszamy trackiem Trophy, czyli w kierunku Grapy, długim mozolnym dojazdem to po płytach to fragmentami po asfalcie. Kręcimy do góry bardzo długo, ale o dziwo jak na mieszczuchów wciągamy tą górę w korby i bez szczególnego zmęczenia stajemy na szczycie. Jest bardzo gorąco. Temperatura bliska 35 stopni w zestawieniu z wysiłkowym przegrzaniem organizmu przemawia do rozsądku. Trzeba dużo pić. Nie wiem dlaczego ale nazwa Grapa kojarzy mi się z jakimś orzeźwiającym napojem alkoholowym, być może dzięki temu ta górka nie była taka straszna.



Z Grapy jedziemy w kierunku Chaty Wuja Toma. Pamiętając z dziecinnych lat familijne kino z serialem o takim samym tytule w głębi duszy liczyłem, że będzie tam czarnoskóry sprzedawca. Nie było. Ale schronisko przyjęło nas ciepłym posiłkiem i czarnym słodkim napojem, którego tego dnia spożywaliśmy w koszmarnych ilościach. Zresztą jeśli mogę cokolwiek poradzić to ruszając w góry planujcie również posiłki i nawodnienie i to rozsądnie. My niestety podeszliśmy do tematu dość frywolnie, co skończyło się bólami brzucha i nie ukrywając drobnymi problemami w jeździe. Nie zwracając jednak na przeciwności kręciliśmy do przodu. 


Łyda Końwy na Klimczoku - jeszcze nie wygolona przed Trophy hehehe

Z Klimczoka do Szczyrku i dalej leśną drogą na urokliwą przełącz Malinowską, a potem fantastycznym żółtym szlakiem który daje wielokilometrowy flow w dół do Wisły Czarne. Tam zdecydowaliśmy zdobyć Zameczek i asfaltem zjechać do Wisły. Zanim zaczęliśmy Rafał zbadał czy podjazd będzie długi i włączył bieg-blat ruszając w kierunku Zameczka i krzyknął: w tym roku jestem Koń, w przyszłym KońWa (ale czy Marek?). Potoczyliśmy się za nim. Na górze kolega Rafał zaczepił przydrożne babeczki siedzące na przystanku. Jak do niego dojechaliśmy właśnie był w środku historii jak to z blatu podjechał Zameczek. Panie były zdumione, podobnie jak ja z Michałem. Po powrocie do hotelu zeszliśmy na obiad. Uznaliśmy, że posiłek powinien być znacznie skromniejszy niż dnia poprzedniego - ryba, woda trochę trawy – trener Adam byłby dumny. Były też owoce na szarlotce, ale tym nie będę się chwalił. Niestety Rafał, w euforii trochę więcej pomieszał (jogurt pitny, sok pomidorowy i owoce + wcześniej spożyte posiłki w schroniskach) i rano okazało się, że nie był to najlepszy pomysł…    



Dzień 2 (inspirowany MTB Trophy Dzień 4) : 52 km, 2200 m przewyższenia

Wisła Głębce - czarnym koło Groniczek do Nowej Osady - po trasie MTB Trophy na Grapa a potem do zielonego na Czopel -  zielonym na Smerekowiec - żółtym na Przełęcz Sammpopol - uffff - Czerwonym w kierunku Klimczoka do Chaty Wuja Toma - żółto pomarańczowym (święty) w kierunku schroniska na Błatni aż do spotkania z Żółtym - żółtym na Klimcozk - uffff - niebieskim do szczyrku - transfer asfaltem w kierunku przełęczy Sammopol ale przed spotkaniem z zielonym szlakiem odbicie na czuja w drogę do osiedla Malinów i tą drogą transfer na przełęcz Malinowską - czerwonym i niebieskim do skrzyżowania szlaków między Malinowską Skałką a Zielonym Kopcem - zielonym na Gawlasi - skręt w żółty i przez Cieniów Wyżny do Wisła Czarne (zjazd niebieskim rowerowym, prawie) - asfaltem drogą koło Zameczka na przełącz Kubalonka - zielonym do Wisły Głębce - uffffffffffff


Dzień trzeci miał być dopełnieniem. Niestety zapowiadała się niezła burza. Do tego Rafał od rana nie wyglądał najlepiej – żołądkowa rewolucja zrobiła swoje.  Mimo to postanowiliśmy ruszyć w kierunku Stożka, zjechać do Istebnej. Stamtąd na Baranią i powrót do Wisły przez Kubalonkę. Niestety nieudało się. Podjazd na Stożek od strony Wisły zaczął się zjazdem!!! I tutaj konkluzja była jedna. Lepiej jednak zaczynać dzień od giga podjazdu niż lekkiego zjazdu ponieważ człowiek nierozgrzany i mało skoncentrowany radzi sobie słabiej. Podjazdu na Stożek  raczej nie muszę opisywać. Korbka za korbką. W połowie podjazdu Rafał zrezygnował i wrócił na kwaterę – nauczka na przyszłość, że odpowiednie żywienie i nawodnienie w górach jest naprawdę ważne. 



Dopiero przed samym szczytem trzeba było kawałek pokonać piechotą. Dojechaliśmy do trasy DH, którą mijaliśmy pierwszego dnia, a w schronisku spotkaliśmy Słowaków przygotowanych do zjazdów. Michał rozpoczął dyskusję, znaczy serię pytań technicznych w stylu jak skaczecie to spadacie przed kamieniami czy za, a jak się rozpędzacie to skąd? Muszę Wam napisać, że drzemie w koledze ryzykant. Ze Stożka ruszyliśmy w kierunku Istebnej i Kubalonki. I to był jeden z fajniejszych przejazdów. Masa korzeni, kamieni, interwały – cudnie. Na przełęczy zorientowaliśmy się, że będzie ostro padać więc zrezygnowaliśmy z atakowania Baraniej. Ruszyliśmy czym prędzej przez Kubalonkę do Wisły. I tak trzeci dzień zakończył się mini przejazdem, ale z dość konkretną liczbą przewyższeń.

Dzień 3 – 22  KM, 853 m przewyższenia

Wisła Głębce - zielonym na Stożek Wielki - czerwonym na przełęcz Kubalonka - żółtym na Wisła Głębce
            
Podsumowanie:
Jazda z kolegami Rafałem i Michałem to czysta przyjemność. Rafał z racji posiadanej mocy w nogach był w stanie dobrze podkręcać tempo wycieczki. Michał ponieważ ma najwięcej techniki i przedni z niego nawigator doskonale podkręcał tempo na zjazdach, a przy tym czuliśmy się bezpiecznie. Jak z Ojcem, czyli Sołtysem. Dzięki Chłopaki z miło spędzony czas.


Z dziennika Sołtysa:



Wypad ciekawy bo pojechaliśmy po szlakach na których Sołtys był albo lata temu albo nigdy. W efekcie  dużo czasu spędziłem na nawigowaniu i sprawdzaniu mapy ale o dziwo udało się bez niespodzianek. Swoje zasługi w tym ma również kosmiczny Garmin Końwy, na którym widać wszystko i dzięki któremu nawet wjazd na przełęcz Malinowską po trasie wyznaczonej na czuja było łatwe i odbyło się bez pomyłek.

Ekipa też jest zacna bo nawet jak poinformowałem, że droga może się skończyć i wtedy trzeba będzie z rowerami na plecach na rympał dojść do szlaku to przyjęto to ciepło. Tylko że droga tym razem była więc jedna przygoda mniej :).

A dzięki nowej mocy mogliśmy sobie pozwolić na znaczne wydłużenie dystansu i przewyższeń co pozwoliło na pojechanie większej ilości fajnych zjazdów. Ogólnie na koniec 3 dnia byłem w pełni usatysfakcjonowany jeśli chodzi o ilość stromizn, kamulców, uskoków i usmażonych tarcz hamulcowych.

Amen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz