Maraton Delaszyce 2014 okiem Cyklona




Sezon za pasem znaczy trzeba gdzieś się ruszyć i nabrać ogłady stając na starcie jakiegoś wyścigu. Do tej pory nie składało się, a i pogoda była niezbyt sprzyjająca.









Jak tylko trochę słońca się pojawiło postanowiliśmy z kolegą Rafałem zaatakować ŚLR w Deleszycach. Proszę o wstrzemięźliwość w nadinterpretacji słowa zaatakować. To miał być zwyczajny weekendowy wypad na maraton, a głównym celem wspólna jazda przed planowanym w czerwcu Beskidy MTB Trophy. Wszystko odbywało się bez zbytecznych nerwów. Samo przygotowanie nie było jakieś szczególne, bo zarówno ja, jak i Rafał nadal idziemy planowanym cyklem treningowym, a Deleszyce miały być tylko treningiem wpisanym w ten proces.

Podróż minęła zaskakująco szybko. To znaczy kierowca Rafał jechał szybko, a że na dodatek dość gadatliwy chłopak z niego jest, więc czas minął błyskawicznie. Swoją drogą świetnie mi się z nim gadało, jak na tak krótką kilkumiesięczną znajomość to poruszyliśmy tematy jakich czasem nie poruszam nawet z własną Żoną (no właśnie żoną z dużej litery się pisze ośle). Było super – rower i wspólna pasja jednak integruje ludzi. 

Na miejscu byliśmy jednymi z pierwszych. Profilaktyczna runda autem wokół rynku, że niby szukamy miejsca do parkowania i postój. Mięliśmy jakieś 1,5h do startu więc na spokojnie odebraliśmy numery startowe, odwiedziliśmy ubikacje i co? I nic. Stoimy i obserwujemy. Ci na dystans Master to jakoś tak wyglądają inaczej. Żylaste to i przeraźliwie chude – nie będzie lekko z nimi jechać. Wniosek nasunął się jeden – anoreksji to ja na pewno nie mam. Z naszych obserwacji wynikało jeszcze jedno pytanie. Gdzie Ci goście opalili nogi? Nasze takie biało mączne a ich, ładne otrzaskane słońcem. No i zdenerwowanie. To może założymy długie, ale nie bo zimno, tylko żeby bladej wiochy nie było widać. W końcu ryzykujemy krótkie z logiem Cyklona. Teraz góra. Jaka? Długa czy krótka? Tutaj decyzja jest jednomyślna – długa. Ja ocieplacz i koszulka Cyklona. Rafał bluza Cyklona z długim. Co dalej? Plecak !!! Moje odwieczne pytanie maratonowe – brać czy nie? Jak patrzę na tych z czołówki i bliżej czołówki to Ci goście nie mają nic ze sobą. A ja? Dętki dwie sztuki, pompka, klucze, skuwacz, batony i cała masa innego majdanu z wiatrówką przeciwdeszczową włącznie. Rafał mówi do mnie – nic nie bierz, przecież jedziemy razem. Myślę sobie, że mnie wkręca, pojedziemy razem, a przede mną 340W Rafała. Wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Myślę sobie, że gość chyba za wcześnie wstał proponując mi coś takiego. Nie ryzykuję. Ograniczam majdam do absolutnego minimum i zostawiam plecak w aucie. Wyglądam PRO, znaczy, że bez plecaka. Białe nogi nie były PRO. Później dopiero na mecie Rafał podsumował, że w sumie to ten plecak był zbędny.


 
Ustawiamy się na starcie wśród zawodników, odliczanie i start. Ruszamy z rynku w kierunki bliżej nie określonym. Znaczy się określonym, ale mi nieznanym. Przez kawałek drogi jedziemy asfaltem za autem, dopiero przy wjeździe do lasu zaczyna się start ostry i za chwilę pierwszy podjazd. Peleton rozciąga się znacznie. Zaczynam dyszeć i parskać. Myślę, że coś jest nie tak, takie pagórki to ja wciągam nosem. Ale mózg, jako druga co do ważności po nogach część mojego organizmu mówi: hola hola rycerzu - 73 kilometry przed tobą.  Rafał wyprzedził mnie ze 100 metrów. Myślę sobie, że dobrze, że wziąłem jednak to co miałem w plecaku. Jedziemy dalej, trasa interwałowa, organizm zaczyna się przyzwyczajać i normalizować odruchy. Rafał jedzie raz szybciej, raz wolniej ale ogólnie cały czas jesteśmy w zasięgu wzroku. Zamieniamy na prostych szutrach parę słów. Zwykle jest to: No i jak? OK? Tak na razie ok. Obaj pamiętamy święte słowa trenera, że trzeba organizmowi dostarczać paliwa, więc pijemy i wcinamy batony na każdym bardziej prostym kawałku, czyli rzadko. Na około 25 kilometrze dojeżdżamy do wodopoju. Krótki przystanek bo jest zapas mocy i ogień dalej. Jedzie się naprawdę świetnie. Nie jest to co prawda szczyt możliwości, ale założenia były inne niż tylko wyścigowe.

Do drugiego bufetu jest najdłuższy podjazd tego wyścigu - pod Zamczysko. Myślę sobie, ale super wjedziemy na górę, na której stoi jakieś zamczysko. I pogodzony z tą myślą nie mogę się doczekać kiedy zdobędziemy ten zamek. W międzyczasie kilka drobnych skurczy uderza me ciało. Ale to bez znaczenia – trzeba się toczyć. Droga na górę wije się lasem dość interwałowo, dalej kawałek przypominający kamienistą groblę i 2 metry w dół, 5 metrów do góry i Zamczysko. Stoję koło jakiegoś krzyża, Zamczyska brak. Pytam Rafała czy to już to Zamczysko jest. Okazuje się, że tak. Zniesmaczony brakiem atrakcji zjeżdżam na dół dość wymagającym zjazdem. Poszło nam świetnie. Nasze treningi, podpatrywanie i podpytywania Michała nie poszły w las. Coś jednak człowiek pamięta. Walimy dalej do bufetu. Tam szybka dolewka chemii i jazda dalej, nie ma o czym gadać, przecież o wszystkim już rozmawialiśmy w trakcie drogi do Deleszyc. 

Na 60 kilometrze załamanie mam. Trwa około 5 km, później okazuje się, że gospodarka węglowodanowa mojego organizmu chwilowo zastrajkowała. To było naprawdę głupie odmówić sobie dwóch kęsów batona. Jak do tej pory regularnie jadłem i piłem, na 55tym zapomniałem, albo mi się nie chciało i masz frajerze – taka kara dla niepokornych. Rafał zachował się świetnie, zmotywował mnie i nie zostawił. Przemęczył się kilka kilometrów i później zrobiło się lepiej. Dotarliśmy do asfaltu i tak w kroplach deszcze poszedł ogień. Grubo ponad 30km/h na liczniku i do metry. Uplasowaliśmy się na słabych pozycjach, ale mamy to gdzieś.
Na Mecie spotkanie z Martą z Cyklona, zupa, przebiórka i powrót. Oceniam ten start jako średnio dobry. Trener nie był szczególnie zachwycony, ale materiał ze startu na pewno pomoże zoptymalizować czas i obciążenia treningowe. Podziękowania dla Rafała no i dla organizatora z super trasę, na pewno jeszcze w tym sezonie odwiedzimy ten cykl. 

Sandomierz odpuszczamy, ale w Nowinach będziemy walczyć dalej.

Redakcja Cyklona     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz