Sezon za pasem znaczy trzeba gdzieś się ruszyć i nabrać
ogłady stając na starcie jakiegoś wyścigu. Do tej pory nie składało się, a i
pogoda była niezbyt sprzyjająca.
Jak tylko trochę słońca się pojawiło postanowiliśmy z kolegą Rafałem zaatakować ŚLR w Deleszycach. Proszę o wstrzemięźliwość w nadinterpretacji słowa zaatakować. To miał być zwyczajny weekendowy wypad na maraton, a głównym celem wspólna jazda przed planowanym w czerwcu Beskidy MTB Trophy. Wszystko odbywało się bez zbytecznych nerwów. Samo przygotowanie nie było jakieś szczególne, bo zarówno ja, jak i Rafał nadal idziemy planowanym cyklem treningowym, a Deleszyce miały być tylko treningiem wpisanym w ten proces.
Podróż minęła zaskakująco szybko. To znaczy kierowca Rafał
jechał szybko, a że na dodatek dość gadatliwy chłopak z niego jest, więc czas
minął błyskawicznie. Swoją drogą świetnie mi się z nim gadało, jak na tak
krótką kilkumiesięczną znajomość to poruszyliśmy tematy jakich czasem nie
poruszam nawet z własną Żoną (no właśnie żoną z dużej litery się pisze ośle).
Było super – rower i wspólna pasja jednak integruje ludzi.
Na miejscu byliśmy jednymi z pierwszych. Profilaktyczna
runda autem wokół rynku, że niby szukamy miejsca do parkowania i postój.
Mięliśmy jakieś 1,5h do startu więc na spokojnie odebraliśmy numery startowe,
odwiedziliśmy ubikacje i co? I nic. Stoimy i obserwujemy. Ci na dystans Master
to jakoś tak wyglądają inaczej. Żylaste to i przeraźliwie chude – nie będzie
lekko z nimi jechać. Wniosek nasunął się jeden – anoreksji to ja na pewno nie
mam. Z naszych obserwacji wynikało jeszcze jedno pytanie. Gdzie Ci goście opalili
nogi? Nasze takie biało mączne a ich, ładne otrzaskane słońcem. No i
zdenerwowanie. To może założymy długie, ale nie bo zimno, tylko żeby bladej
wiochy nie było widać. W końcu ryzykujemy krótkie z logiem Cyklona. Teraz góra.
Jaka? Długa czy krótka? Tutaj decyzja jest jednomyślna – długa. Ja ocieplacz i
koszulka Cyklona. Rafał bluza Cyklona z długim. Co dalej? Plecak !!! Moje
odwieczne pytanie maratonowe – brać czy nie? Jak patrzę na tych z czołówki i
bliżej czołówki to Ci goście nie mają nic ze sobą. A ja? Dętki dwie sztuki,
pompka, klucze, skuwacz, batony i cała masa innego majdanu z wiatrówką
przeciwdeszczową włącznie. Rafał mówi do mnie – nic nie bierz, przecież
jedziemy razem. Myślę sobie, że mnie wkręca, pojedziemy razem, a przede mną
340W Rafała. Wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Myślę sobie, że gość chyba za
wcześnie wstał proponując mi coś takiego. Nie ryzykuję. Ograniczam majdam do absolutnego
minimum i zostawiam plecak w aucie. Wyglądam PRO, znaczy, że bez plecaka. Białe
nogi nie były PRO. Później dopiero na mecie Rafał podsumował, że w sumie to ten
plecak był zbędny.
Ustawiamy się na starcie wśród zawodników, odliczanie i start.
Ruszamy z rynku w kierunki bliżej nie określonym. Znaczy się określonym, ale mi
nieznanym. Przez kawałek drogi jedziemy asfaltem za autem, dopiero przy
wjeździe do lasu zaczyna się start ostry i za chwilę pierwszy podjazd. Peleton
rozciąga się znacznie. Zaczynam dyszeć i parskać. Myślę, że coś jest nie tak,
takie pagórki to ja wciągam nosem. Ale mózg, jako druga co do ważności po
nogach część mojego organizmu mówi: hola hola rycerzu - 73 kilometry przed tobą. Rafał wyprzedził mnie ze 100 metrów. Myślę sobie,
że dobrze, że wziąłem jednak to co miałem w plecaku. Jedziemy dalej, trasa
interwałowa, organizm zaczyna się przyzwyczajać i normalizować odruchy. Rafał
jedzie raz szybciej, raz wolniej ale ogólnie cały czas jesteśmy w zasięgu
wzroku. Zamieniamy na prostych szutrach parę słów. Zwykle jest to: No i jak?
OK? Tak na razie ok. Obaj pamiętamy święte słowa trenera, że trzeba organizmowi
dostarczać paliwa, więc pijemy i wcinamy batony na każdym bardziej prostym
kawałku, czyli rzadko. Na około 25 kilometrze dojeżdżamy do wodopoju. Krótki
przystanek bo jest zapas mocy i ogień dalej. Jedzie się naprawdę świetnie. Nie
jest to co prawda szczyt możliwości, ale założenia były inne niż tylko
wyścigowe.
Do drugiego bufetu jest najdłuższy podjazd tego wyścigu - pod
Zamczysko. Myślę sobie, ale super wjedziemy na górę, na której stoi jakieś
zamczysko. I pogodzony z tą myślą nie mogę się doczekać kiedy zdobędziemy ten
zamek. W międzyczasie kilka drobnych skurczy uderza me ciało. Ale to bez
znaczenia – trzeba się toczyć. Droga na górę wije się lasem dość interwałowo,
dalej kawałek przypominający kamienistą groblę i 2 metry w dół, 5 metrów do
góry i Zamczysko. Stoję koło jakiegoś krzyża, Zamczyska brak. Pytam Rafała czy
to już to Zamczysko jest. Okazuje się, że tak. Zniesmaczony brakiem atrakcji
zjeżdżam na dół dość wymagającym zjazdem. Poszło nam świetnie. Nasze treningi, podpatrywanie i
podpytywania Michała nie poszły w las. Coś jednak człowiek pamięta. Walimy
dalej do bufetu. Tam szybka dolewka chemii i jazda dalej, nie ma o czym gadać,
przecież o wszystkim już rozmawialiśmy w trakcie drogi do Deleszyc.
Na 60 kilometrze załamanie mam. Trwa około 5 km, później
okazuje się, że gospodarka węglowodanowa mojego organizmu chwilowo
zastrajkowała. To było naprawdę głupie odmówić sobie dwóch kęsów batona. Jak do
tej pory regularnie jadłem i piłem, na 55tym zapomniałem, albo mi się nie
chciało i masz frajerze – taka kara dla niepokornych. Rafał zachował się
świetnie, zmotywował mnie i nie zostawił. Przemęczył się kilka kilometrów i
później zrobiło się lepiej. Dotarliśmy do asfaltu i tak w kroplach deszcze
poszedł ogień. Grubo ponad 30km/h na liczniku i do metry. Uplasowaliśmy się na
słabych pozycjach, ale mamy to gdzieś.
Na Mecie spotkanie z Martą z Cyklona, zupa, przebiórka i
powrót. Oceniam ten start jako średnio dobry. Trener nie był szczególnie
zachwycony, ale materiał ze startu na pewno pomoże zoptymalizować czas i
obciążenia treningowe. Podziękowania dla Rafała no i dla organizatora z super
trasę, na pewno jeszcze w tym sezonie odwiedzimy ten cykl.
Sandomierz odpuszczamy, ale w Nowinach będziemy walczyć dalej.
Redakcja Cyklona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz