Lekcja pokory czyli MTB Cross Maraton Daleszyce

Pobudka o 5 rano. Jestem mniej nieprzytomna, niż się spodziewałam. Ogarniając się, udaje mi się nie obudzić Zająca ale nie udaje mi się nie obudzić Marka. Trudno, starałam się.

Zbiórka pod blokiem Krzyśka o 6:30. Wychodzę z domu już ubrana w ciuchy rowerowe bo musiałam zminimalizować ilość zabranych gratów ze względu na to, że po mnie nikt nie podjedzie ;) Ubrana na długo. Zimno jest jak cholera więc nie przewiduję konieczności przebierania się na miejscu, ale na wszelki wypadek mam ze sobą ciuchy na opcję "ciut cieplej".

Gdy jestem już prawie na miejscu, dzwoni Krzychu, że się spóźni chwilę. Jakoś mnie to nie zaskakuje ;)




Na miejscu spotykam Olgę, zaraz wychodzi z bloku Krzysiek a Krzychu też dojeżdża niebawem.

Ładowanie wszystkiego do auta i na dach zajmuje dobre 20 minut ale udaje się bez problemu wszystko ogarnąć. Sprawdzamy, jeszcze czy nikt nie zostawił na parkingu koła albo sztycy i jedziemy.

Planowałam się zdrzemnąć w aucie ale nie wychodzi, jest wesoło. Olga i Krzychu jechali wczoraj PolandBike'a i dzielą się wrażeniami a Krzysiek opowiada o zgrupce w Calpe. Tylko ja nie mam o czym opowiadać bo w kółko tylko Zając i Zając, nikogo to nie obchodzi ;)

Na miejsce docieramy prawie zgodnie z planem. Z parkingiem drobny kłopot bo próbujemy zaparkować pod kościołem a przecież jest Niedziela Palmowa... Ale na szczęście znalezienie miejsca nie trwa szczególnie długo.

Wyłażę z auta, składam rower do kupy, sprawdzam wszystko i dochodzę do wniosku, że jednak chyba zmienię ciuchy na nieco lżejsze - słonko wyszło, nie ma wiatru i jest dość przyjemnie. Oczywiście wszystko jest na dnie plecaka więc muszę go wybebeszyć. Ja, Olga i Krzychu jednak załatwiamy przebranie się szybko, a Krzysiek jak zwykle guzdrze się jak panna na wydaniu. Dobrze, że nie robi sobie makijażu jeszcze :P

W biurze zawodów pustki (!). Po prostu podchodzę i odbieram pakiet startowy na nazwisko, bez czekania, bez ceregieli... szok. Po Mazoviowych kolejkach jestem zdumiona, że można to tak załatwić. Oczywiście ilość ludzi tutaj trzykrotnie mniejsza, niemniej jednak...

Jakoś potem się rozjeżdżamy, każdy we własną stronę. Nie spotykam już nikogo z mojej paczki przed startem więc robię rozgrzewkę, kręcę się jeszcze chwilę po rynku, sprawdzam czipa i po starcie dystansu Master wchodzę do "bez-sektora" ;) Nie robię objazdu fragmentu trasy bo nie widzę w okolicy rynku oznaczeń.


Czuję się trochę niepewnie, nie wiedząc co mnie czeka na trasie - dobra mina do złej gry ;) (fot. Łukasz Rzeszot)


Start honorowy asfaltem, za samochodem-pilotem z prędkością około 20 km/h. Dziwne są nagłe zwolnienia i przyspieszenia, nie wiadomo skąd one się biorą, bo zakładam, że auto jedzie mniej więcej równym tempem. Kilka osób wyprzedza po chodnikach, ktoś tam na nich narzeka... ja sobie jadę spokojnie w środku i uważam, żeby przy tych nagłych hamowaniach w nikogo nie wjechać.

Gdy następuje właściwy start, chyba go przegapiam. Dopiero po czasie zauważam, że robi się wokół mnie luźniej i jakoś mnie wyprzedzają ;) Budzę się z transu zatem i zaczynam jechać. I właściwie od razu, gdy zaczynam jechać, pojawia się pierwszy podjazd. I trwa przez około 4 km. Pewnie bym go podjechała w całości, bo poza długotrwałością nie był jakiś straszny, ale po pierwsze stawka się jeszcze nie porozciągała i wiele osób przede mną schodzi z rowerów, a po drugie - mam kłopoty z przednią przerzutką. Nie chce spaść na małe kółko. Więc dopóki się da jadę na środkowym ale gdy przede mną się zagęszcza i muszę zwolnić - nie da się już dalej jechać. Muszę zejść z roweru i prowadzić. I tu wyprzedzają mnie oba Krzyśki. Pewnie Olga już dawno z przodu bo naprawdę dobrze jeździ w tym sezonie.

Przez tę przednią przerzutkę jestem dość uchetana już po pierwszym podjeździe. Ale żeby nie było mi za dobrze, to pierwszy zjazd jest niełatwy. Jeszcze cały czas jest dużo ludzi a na zjeździe sporo błota, gdzie mniej umiejętnym rowery grzęzną. Dopiero co wsiadłam na rower po podejściu i znów muszę z buta. Szlag. Po drodze na zjeździe widzę zawodnika z boku trasy, który trzyma się za kolano i przeklina. Zatrzymuję się na chwilę, żeby spytać czy nie trzeba zadzwonić po pomoc. Za mną jeszcze jedna dziewczyna o to pyta. Macha do mnie ręką, że mam jechać, ona zadzwoni - więc jadę. Na dole widzę zmierzających już na miejsce ratowników medycznych. Daleko nie mieli, wyraźnie organizator wie, gdzie ratowników rozstawić.

​Punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)



​Do bufetu prowadzę rower kilka razy - głównie ze względu na tę przerzutkę ale też z powodu braków w technice jazdy. Spora część trasy wiedzie po ścieżkach z dużą ilością wystających i luźnych kamieni i mam w głowie blokadę. Nie umiem się przemóc, żeby po tym jechać. W międzyczasie po którymś podejściu postanawiam zobaczyć o co chodzi z tą przerzutką i odkrywam, że zejście na niższy bieg wymaga po prostu zakręcenia korbą o jeden raz więcej. Po tym odkryciu już jedzie mi się o wiele lepiej, raczej już teraz podjeżdżam, niż podchodzę (o ile nie ma kamulców).

Oto co się dzieje, gdy próbuję jednak zachojrakować i przejechać się po kamieniach... To ja sobie może tutaj odpocznę teraz... tak :) (fot. Jakub Słowiński)



Przed bufetem trzeba się wdrapać na górę Zamczysko. Gdy się tam wejdzie, roztacza się przepiękny widok na okolicę. Kusi, żeby przez chwilę postać i popatrzeć, w końcu i tak nie walczę o czołowe miejsca... ale przymus psychiczny mi nie pozwala nacieszyć się widokiem. Złażę.

Bufet olewam bo mam pełne zaopatrzenie ze sobą. W międzyczasie, nie pamiętam już - czy przed bufetem, czy już za - zjeżdżam jeden zjazd, którego wspomnienie powoduje, że stają mi dęba włoski na karku. Nie chodzi o zjazd z Zamczyska, tam było za dużo kamieni, tylko o kolejny zjazd. Dość stromy, długi, z pewną ilością luźnej gleby i luźnych kamieni, z korzenistymi uskokami. Zjeżdżam totalnie na hamulcach ale zjeżdżam. I pod koniec nie mogę się powstrzymać i wyrywam z siebie triumfalne "O K..., ZJECHAŁAM!"

Gdzieś po drodze spotykam Krzycha, krzyknął mi, że koło mu się nie kręci. Chyba gdzieś między 30-35 kilometrem.

Bez większych kłopotów podjeżdżam pewien ponoć słynny podjazd na trasie.

Generalnie chyba w drugiej połowie się nieco wyluzowuję, bo jedzie mi się dużo fajniej. W pierwszej połowie klęłam na czym świat stoi i obiecywałam, że wracam na Mazovię ale przechodzi mi już ;) Trasa świetna, właściwie nie ma płaskich fragmentów, ciągle tylko góra - dół - góra - dół :)

Jeszcze około 10 km do mety, fragment po znienawidzonej przeze mnie łące. Na szczęście krótki (fot. Barbara Dominiak)



Niestety, ze dwa razy mylę drogę pod koniec. Chyba ze zmęczenia. Raz, tak się cieszę na widok pięknej szutrowej drogi, w którą wjeżdżam, że nie zauważam, że zaraz jest znów odjazd w las. Wracam się dopiero, jak widzę, że kolarze jadą gdzieś równolegle do mnie, w głębi lasu. Drugi raz, już na asfaltowej końcówce, wszystkie taśmy wisiały po prawej i nagle widzę jedną po lewej - oraz drogę w lewo. No to sru! Dobrze, że ktoś mi krzyknął, że źle jadę. Gdyby nie to, to pewnie bym się zmieściła w 3,5 godzinach (taki miałam plan...).

Na mecie, przy bufecie, spotykam Krzyśka. Kontaktujemy się z Krzychem - niestety, idzie z buta bo nie da się jechać. Super, no to trochę sobie poczekamy - tymczasem robi się zimno i zaczyna padać. Nie mamy ciuchów, nie mamy kluczyków do auta... szlag. Chowamy się przed zimnem i deszczem w wiacie od kibla ;) I opychamy się ciastkami. Olga jest już na mecie ale czeka gdzie indziej.

Spotykam jeszcze dwóch kolegów z Cyklona - Radka i Rafała, którzy właśnie zjechali z dystansu Master.

Na Krzycha czekamy dość długo, na szczęście jakiś znajomy Olgi podjeżdża w końcu po niego autem i trochę skraca nasze męczarnie. Krzychu wkurzony - nie dziwota - ale droga do domu mija nam w wesołej atmosferze.

Wrażenia: Jestem techniczną dupą wołową i pewnie tak zostanie. Gdyby nie to i problemy z przerzutką, być może zyskałabym kilka minut, może nawet kilkanaście. Noga chyba jest bo nietechniczne podjazdy nie sprawiały mi większych problemów. Trasa fantastyczna, bardzo mi się podobała. Organizacja też mi się podobała. Zapisy i biuro zawodów, ciągła dostawa ciastek na bufet na mecie, brak kolejki do myjki. Nie udało mi się tylko zlokalizować pryszniców ale było mi tak zimno, że nie szukałam zbyt intensywnie.

Wynik: K3 12/16, open 21/29, czas 03:32:26. Kompletna porażka ale pierwsze koty za płoty :) Potrzebuję poćwiczyć technikę jazdy ale jest mi trudno to zrobić inaczej niż tylko ścigając się (ze względu na logistykę rodzinno-dziecięcą).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz