Tatra Road Race - chcę jeszcze raz!


Kościelisko, 8 rano. Budzę się po 8 godzinach snu, przerywanego pomrukami burzy, która przeszła nad ranem. Mam jeszcze furę czasu do wyścigu ale organizm od razu po obudzeniu wpada w tryb "stres przedstartowy" i nie mogę z powrotem zasnąć. Odsłaniam zasłony w pokoju, patrzę na Giewont. Chociaż słońce świeci, za nim kłębią się ponure chmury, zwiastujące, że prognoza pogody chyba jednak się sprawdzi. Wychodzę na taras, jest ciepło i przyjemnie. Gdzieś w głębi świadomości chyba trochę żałuję, że nie leje i nie jest zimno - wtedy miałabym pretekst, żeby jeszcze zrezygnować ze startu, którego się obawiam. Po wczorajszym rekonesansie pierwszego podjazdu mam wątpliwości, czy uda mi się przejechać trasę w siodle i czy zmieszczę się w zakładanych 3h.

No ale słońce świeci i jest ciepło więc jak się powiedziało A to teraz trzeba powiedzieć TRR ;)

Zdjęcie z poprzedniego popołudnia... jeszcze ciemnych chmur nie było ;)




Niespiesznie szykuję się. Zjadam duże śniadanie, popijam Inką, szykuję sobie bidony. Planuję zabrać duży bidon termiczny z wodą do przedniego koszyka i mały, zwykły z izotonikiem do tylnego, z zamiarem zamiany go na bidon TRR na bufecie, oraz butelkę z wodą do kieszonki. Przy wkładaniu małego bidonu do koszyka, kiepsko skonstruowany koszyk przecina mi bidon - dziura na wylot, izotonik leje się przez dziurę. Dobrze, że mam jeszcze drugi bidon termiczny, mały. Trochę wkurzona, przelewam do niego izotonik, niestety nie mieści się cały bo bidon jest nieco mniejszy. Pięć razy zmieniam zdanie, czy zabrać ze sobą rękawki i rękawiczki - tym bardziej, że nie bardzo już mam gdzie je wepchnąć. Biorę same rękawiczki do kieszonki. Zjeżdżam z kwatery na start, pod hotel Mercure. Kurka, na zjeździe jest mocno chłodno... chyba trzeba wrócić po rękawki i rękawiczki. Zawracam. Na podjeździe robi mi się gorąco. Rezygnuję z rękawków ale rękawiczki zakładam na ręce. Zjeżdżam znowu - jest tym razem OK.

Przed startem zauważam chłopaków z Cyklona - Szymona, Mikołaja i Pawła. Gadamy chwilę, potem odprowadzam ich kawałek na start bo jadą długi dystans i startują wcześniej. Postanawiam nagrać start tego dystansu Virbem i przez to funduję sobie nieplanowany stres przedstartowy. Zostawiam rower pod drzewem i odchodzę kawałek, żeby znaleźć dobre miejsce do nagrania i robienia zdjęć. Gdy wracam po przejeździe peletonu, mojego roweru nie ma pod drzewem. Chwila konsternacji, chwila grozy i zaskoczenie... ale jak to, jak można było mi ukraść rower PRZED STARTEM? Ciekawe, bo czuję złość z powodu straty roweru przed startem a nie z powodu straty roweru w ogóle. Gdzieś z tyłu głowy jednak mam nadzieję, że tylko pomyliłam drzewa... ;) Ufff, na szczęście tak, tylko pomyliłam drzewa.


Selfi



Start chłopaków, Mikołaj...



... i Szymon


Gdy stres z powodu niezaistniałej straty roweru odpuszcza, idę na start, po drodze poznaję Kasię. Kasia jest też z Warszawy i nigdy w życiu nigdzie nie startowała. Wcześniej rozmawiałam też z innym kolarzem z Warszawy, który nie dość, że nigdzie nie startował, to nawet nie był wcześniej w górach! Uff, nie będę może ostatnia... ;)
Start jest nietypowy - wszystkie kobiety mają prawo startu z 1 sektora. Razem z czołówką z poprzedniego TRR oraz obcokrajowcami. Ciekawi mnie taki dobór zawodników do 1 sektora - to znaczy, rozumiem, że czołówka i doceniam, że kobiety (dzięki temu mogę mniej więcej wiedzieć, gdzie jestem w stawce mojej płci), ale dlaczego obcokrajowcy? o_O

Babski sektor

W sektorze jest nieco nerwowo, tylko dziewczyny z pierwszej linii dowcipkują i śmieją się. Zapewne one wiedzą, co i jak i już sobie zaplanowały, gdzie wytną ;) Te stojące z trochę bardziej z tyłu, obok mnie, z którym rozmawiam, też jadą pierwszy raz taki wyścig. Ja z kolei nieco się rozluźniam - no to co, jeśli nie dam rady przejechać wszystkiego w siodle? Czy to taka wielka ujma, zejść z roweru? Najwyżej depnę z buta, w końcu mam buty MTBowe, w których daje się chodzić, w przeciwieństwie do szosowych ;) (aczkolwiek tegoroczny etap TdF z końcówką pod Mont Ventoux pokazał, że w szosowych to nawet da się biegać...)



Start jest trochę w dół, do szlabanu, który zamyka wyjazd z parkingu Mercure. I tu niespodzianka, szlaban zamknięty! Wszyscy się zatrzymują, wśród śmiechów czekają na otwarcie szlabanu, wreszcie można jechać dalej. Jadę spokojnie, bo już wiem co mnie czeka po skręcie w Salamandrę. Nie próbuję nawet trzymać się pierwszej grupy, widzę jak odjeżdżają prawie wszystkie panie, mijających mnie panów nie liczę. Jadę spokojnie, zresztą tętno jakoś nie bardzo ma ochotę podkręcić na początku. Po 3km skręt i tutaj dopiero zaczyna być stromo, tętno zaczyna rosnąć bardzo szybko i zostaje na wysokim poziomie aż do końca pierwszego podjazdu. Te dwa strome kilometry na Gubałówkę ciągną się i ciągną, wydają się nie kończyć. Mielę na młynku i już tutaj mam pierwszą walkę ze sobą, ostatnie 500 metrów to najdłuższe 500 metrów, jakie dotychczas miałam okazję przejechać ale spinam się, wyszukuję jakieś dotychczas mi nie znane zasoby sił i wjeżdżam aż na samą górę. Kasia, która startowała za mną, na tym podjeździe mnie wyprzedza i znika przed szczytem wzniesienia.
Teraz za to czeka mnie nagroda. Bardzo długi zjazd przez Dzianisz do Chochołowa a potem na Ciche. Tego zjazdu jest z 15 kilometrów więc na stromszych odcinkach odpoczywam od pedałowania, jadąc jak szalona, starając się tylko muskać hamulce kontrolując tempo i wyprzedzając kogo się da. Cieszę się pędem, pogodą, po podjechaniu Gubałówki morale mi podskoczyło. Na bardziej płaskim, wrzucam na blat i dokręcam. Kasię wyprzedzam jeszcze na początku zjazdu ale już w Chochołowie Kasia mnie dogania, wioząc się na kole jakiegoś kolarza z Pętli Kopernika. Gdy mnie mijają, doczepiam się do pociągu i dość długo jedziemy we trójkę. Czasem Kopernik ciągnie, czasem ja, Kasia odpoczywa. W pewnym momencie tempo Kopernika zaczyna spadać więc odrywam się od pociągu i wyprzedzam go na końcówce zjazdu. Tutaj też pada mój rekord VMax - 69,1 km/h.

Za Cichem zaczyna się kolejny pięciokilometrowy podjazd. Na początku dość łagodny ale w końcówce przechodzący w niezłą ściankę na Żoki. Mimo piętnastokilometrowego zjazdu i odpoczynku, ta ścianka mocno daje się we znaki. Klnąc ten podjazd w myśli najgorszymi wyzwiskami, mimo wszystko podjeżdżam go, chociaż niewiele mi brakuje do jazdy wężykiem. Koło mnie inna kolarka podjeżdża na stojąco, dużo szybciej ode mnie. Ja również próbuję przez moment na stojąco, ale toooooo nie moja bajka, siadam znów na siodło. Jak na razie pogoda dopisuje, świeci słońce ale nie ma upału - jest idealnie. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji.


Znów zjazd, tym razem krótszy, bo tylko 6 km ale za to stromy, kręty i bardzo szybki. Zjeżdżam momentami z prędkością powyżej 60 km/h a na jednym zakręcie z ponad 40-tu muszę wyhamować do około 20, żeby nie wylecieć. W sposób kontrolowany, udaje mi się to bez problemu. Pogoda na tym zjeździe zaczyna się psuć. Wiar się wzmaga, niebo się zasnuwa i zaczyna kropić. Kropi coraz bardziej i według prognozy, powinno padać całkiem porządnie i dość długo. Pod koniec tego zjazdu asfalt już jest mocno mokry i zaczyna mi się robić zimno.

fot. Piotrkol

A potem, zgadnijcie co? Na 30tym kilometrze znów podjazd. Podobny do tego pierwszego tylko dłuższy. 6 km przez Czerwienne do bufetu na Bachledówce. Przed premią górską przed końcem podjazdu namalowany na asfalcie farbą uśmieszek a ja mielę już ostatkiem sił i wzywam wszelkich bogów, aby pozwolili mi nie zsiąść tutaj z roweru. Trochę motywacji dodaje mi widok wężykującego przede mną na stojąco kolarza i innego, prowadzącego rower. Zagryzam zęby i mijam tych kolarzy, wjeżdżam to cholerstwo w padającym deszczu i wietrze wiejącym prosto w gębę. Jestem twarda, Hard as Hell.

fot. Alina Sosnowska

Za premią podjazd się nieco wypłaszcza, najgorsze chyba już za mną. Na bufecie zatrzymuję się dla złapania oddechu, dopijam wodę z butelki, wywalam ją. Nie wymieniam bidonu bo w obu mam jeszcze picie. Mam picie, bo nie ma czasu pić - albo jest podjazd, na którym trzeba pilnować kierownicy, żeby nie myszkowała na boki, albo jest zjazd, na którym trzeba być cały czas skupionym. Momenty, w których mogę sobie pozwolić na łyk wody z bidonu są nieliczne. Przypominam sobie też o żelach a potem uświadamiam sobie, że nie wyjęłam spod zakrętek aluminiowych zawleczek... szlag! Na jednym podjeździe wyciągam żel, odkręcam zakrętkę, zrywam zębami zawleczkę ale schodzi tylko warstwa alu, warstwa z folii plastykowej zostaje. Cholera! Przebijam ją zębami, z trudem wysysam przez małą dziurkę żel. Za gapowe się płaci.


Przez kolejne 10 km zjazdów jest niewiele, trasa jest pofalowana ale nie daje odpocząć. Niby są jakieś odcinki w dół, ale mam odczucie jakby było cały czas pod górę, może to z powodu wiatru. I znów podjazd, i znów podjazd. Niby przed startem ze 100 razy oglądałam profil trasy i starałam się zapamiętać, kiedy rozpoczynają się i kończą podjazdy ale już wszystko mi wyleciało z głowy. Miałam sobie wydrukować i nakleić rozpiskę na ramie ale nie zrobiłam tego. Szkoda.

Podjazd i podjazd i chociaż mam w głowie, że gdzieś tu powinien być zjazd, to go nie ma... albo on był tak krótki, że go nie zauważyłam... ;) Mijam się na tym fragmencie trasy z Kasią, ona mnie wyprzedza na podjazdach, ja ją na zjazdach. Na podjazdach ruch rozgrzewa ale na zjazdach jest strasznie zimno. I sama nie wiem, czy dobrze, że nie wzięłam rękawków bo na podjazdach bym się ugotowała. Na zjazdach jednak żałuję. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy zaczyna się i kończy się ostatni podjazd na trasie - czy to był 45 kilometr, czy 48 a może 49? Jestem zrozpaczona, bo nie umiem sobie przypomnieć i przez to nie wiem, ile tego podjazdu jeszcze przede mną... I tak w myślach rozpaczając, docieram do Zębu, skąd jest mokry i śliski kawałek szalonego zjazdu a potem na Słodyczki, gdzie poluje z aparatem Baba na rowerze i gdzie Kasia ostatecznie mnie wyprzedza i znika mi z oczu. Baba coś do mnie mówi ale nie bardzo to rejestruję, pamiętam tylko że pyta, czy popchać a ja z zawziętością odpowiadam, że jak dotąd dojechałam na rowerze bez zsiadania to tutaj też dam radę.


Gdzieś tutaj na tym podjeździe wreszcie chyba przestaje padać ale jest bardzo mokro. Przez chmury zaczyna się powoli przebijać słońce ale prawdę mówiąc od dłuższego czasu kompletnie nie zwracam uwagi na to, czy jest mokro czy sucho, w butach mam już jeziorka, z nosa mi kapie i nie wiem czy to deszcz, czy smarki a może jedno i drugie ;) 
Jadę dalej, nie rozpoznając, że już trasa wróciła do początkowego odcinka, który teraz jadę w przeciwnym kierunku niż ten od startu. Patrzę głównie na nierówny tutaj asfalt, skupiam się na przepychaniu korb - i jeszcze jeden obrót, jeszcze jeden, jeszcze jeden... Nie wiem, czy jest stromo, skupiam się na przepychaniu korb i staram się nie wywalić próbując otworzyć i zjeść kolejny żel. Jakiś przechodzień krzyczy do mnie, że jeszcze tylko 200 metrów a potem już w dół! I łapię się tych dwustu metrów niczym ostatniej deski ratunku ale te 200 metrów to są zdaje się metry, nazywane przeze mnie góralskimi.
[dygresja: Kiedyś przyjechaliśmy do Zakopanego z mężem bez zaklepanego noclegu. Kiedy wysiedliśmy z autokaru, podleciał do nas jakiś gość, łapiący turystów na nocleg, a że baliśmy się zostać bez noclegu to zgodziliśmy się u niego. Zapytany, gdzie ten nocleg, odpowiedział, że niedaleko, na Harendzie, jakieś 3km stąd. Jak potem sprawdziliśmy na mapie to może były 3km ale w linii prostej... a po drogach ze dwa razy tyle - od tej pory takie niedoszacowane odległości nazywam góralskimi].

No więc te góralskie 200m okazało się być dobrymi 500m a może nawet więcej, w każdym razie było to najdłuższe 200m w moim życiu ale wreszcie się skończyło i rozpoznałam miejsce, gdzie odchodzi droga lecąca wzdłuż Gubałówki... o... to był najpiękniejszy widok na świecie bo wiedziałam, że stąd (pomijając finisz) jest już tylko w dół!
Kompletnie nie zważając na niezbepieczeństwo wynikające z mokrej nawierzchni, zapierniczam w dół tą Salamandrą, na złamanie karku. Wyprzedzam najpierw kolarza, który mnie minął na końcówce podjazdu, potem jeszcze kilku innych. Ostre hamowanie przed skrętem na Nędzy Kubińca i znowu blat i ogień. W pewnym momencie widzę Kasię, którą straciłam z oczu na Słodyczkach więc zaginam na maksa, próbując ją dogonić przed ostatnim, finiszowym podjazdem bo wiem, że tam już jej nie prześcignę na pewno. 

Wszystkie męki gdzieś znikły, istnieje tylko wariacki pęd szeroką ulicą i białoniebieski strój Kasi przede mną. Kiedy Kasia zakręca do mety. brakuje mi do niej kilku metrów, za zakrętem zbliżam się do niej i... odpadam. Nie starcza mi siły na zafiniszowanie, nagle uchodzi ze mnie powietrze i do mety dojeżdżam na oparach wszystkiego...

Na mecie, obie zmordowane, ściskamy sobie ręce i częstujemy się bezalkoholowym piwem, które rozdają organizatorzy. Potem spotykamy kolegę Kasi oraz Pawła z Cyklona. Mokrzy, pochłaniamy pyszny posiłek regeneracyjny, rozpamiętując poszczególne momenty wyścigu ale nie siedzimy zbyt długo, bo robi nam się zimno. Słońce co prawda wyszło ale nie grzeje na tyle mocno. 
Najgorzej, najtrudniej teraz podjechać w górę do kwatery, kiedy organizm trochę odzipnął i do głosu dochodzi zmęczenie i ból mięśni ;) Turlam się w górę przeraźliwie wolno.


Po umyciu się we wrzątku i ubraniu się, wracam na piechotę do miasteczka startowego, obejrzeć dekorację i poczekać na tombolę. Tam spotykam Babę na Rowerze i Izonę, którą kojarzę z Instagrama, Bikestats i komentarzy u Baby, a która na moim dystansie była trzecia w swojej kategorii (gratulacje!).

Wrażenia... jest ich tak wiele, że trudno mi je wszystkie tutaj zgromadzić.
Zachwycająca, wymagająca i szalona trasa no i to, co w Tatrach kocham najbardziej - widoki. Niestety, przez sporą część czasu widoków nie było z powodu chmur i deszczu, ale za to jak chmury zaczęły się rozchodzić i zamieniać w mgłę, to dopiero zrobiło się pięknie! Było strasznie, było ciężko, było cudownie.
Ciężkie podjazdy i szalone zjazdy, adrenalina, pot, zmęczenie, ból i cierpienie, szczęście, radość, satysfakcja.
Przewspaniałe dzieciaki, które w wielu miejscach na trasie darły się ile sił w płucach, "dajesz, dajesz!" "jedziesz!" "szybciej!" "daj bidon!" i przybijanie im piątek... ich uśmiechy i krzyki naprawdę dodawały sił w kryzysowych momentach, być może tylko dzięki nim przejechałam ten wyścig w siodle, kto wie?
Szalona pogoda, która dodała tej trasie jeszcze pikantności.
No i wreszcie.. wynik lepszy od spodziewanego. Chciałam przejechać całą trasę w siodle - przejechałam. Nie zeszłam z roweru na żadnym podjeździe, chociaż kilka razy musiałam naprawdę walczyć ze sobą. Pokonałam swoją słabość, swoją psychikę. Nie ma, że się nie da.
Miałam nadzieję na przejechanie trasy w 3h, nieśmiało myślałam o 2:45 a przejechałam w 2:31!
Jestem zachwycona. Piszę ten tekst po tygodniu od wyścigu a wrażenia mam w głowie wciąż, jakby to było przed chwilą.
Ten wyścig będzie chyba moim pierwszym punktem na przyszłorocznej liście startów... i o ile po jego przejechaniu myślałam - 54 km są w zupełności wystarczające żeby się upodlić, 133 km to ponad moje siły - to teraz powoli zaczyna kiełkować przewrotna myśl... że może jednak w przyszłym roku 133...?
Ta relacja jest tak długa bo tyle mam w głowie rzeczy, którymi chciałam się podzielić... W każdym razie na pewno - chcę jeszcze raz ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz