No to startujemy! (fot. Aneta B.-Z.)
Ciasno przy wyjeździe ze stadionu (fot. Michał Gałczyński)
Początkowo trasa wiedzie ze stadionu w prawo, łąkową drogą w górę a potem szybkim zjazdem w dół, znów do stadionu. Zjazd powinien być szybki ale nie jest bo stawka się jeszcze nie porozciągała i przede mną ludzie nie zjeżdżają zbyt pewnie. Chciałabym puścić hamulce i polecieć, ale się nie da. Pod koniec tego zjazdu, nagle słyszę basowe buczenie i coś wielkiego, żółto-czarnego, uderza mnie w zgięcie łokcia. W tym momencie czuję, jakby mi ktoś nagle wbił tam wielką igłę, aż bezwiednie wydaję z siebie okrzyk bólu. Szerszenie nie są szczególnie agresywne, ale ten najwyraźniej był już zestresowany, bo nagle znalazł się pomiędzy grupą dość szybko jadących rowerzystów - więc zaatakował pierwsze na co wpadł, a wpadł na mnie.
Gdzieś w tym miejscu mnie "walnął" szerszeń (fot. Michał Gałczyński)
Pierwsza myśl - korzystając z tego, że przejeżdżam obok miejsca startu, zjechać do namiotu medycznego.
Druga myśl - jak teraz zjadę to pewnie już dalej nie pojadę, pewnie mnie zatrzymają na obserwację.
Kolejna myśl - uczulenia na jad pszczeli nie mam (wiele razy mnie coś użądliło i nigdy nic się nie działo) a kolejnego wycofu nie zniosę. Zresztą, adrenalina podczas wyścigu powinna zniwelować efekt jadu. Trudno, najwyżej kojfnę podczas wyścigu, to będzie piękna śmierć ;)
Na początku jedzie mi się fajnie. Trochę pod górę, trochę w dół, po odsłoniętych terenach polno-łąkowych. Są fajne widoki ale słońce grzeje niemiłosiernie.
Dla takich widoków warto (fot. Sengam Sport)
Być może użądlenie to spowodowało, być może upał, a może jedno i drugie - po około godzinie jazdy zaczynam mieć dość. Choć wyjątkowo, jak na ten cykl w tym roku, trasa jest ekstremalnie sucha (tak suchego maratonu to chyba jeszcze w tym roku nie jechałam) to bardzo się męczę a upał nie pomaga. W dodatku ręka mnie boli coraz mocniej i drętwieje. Na łąkowych muldach i na zjazdach jest mi trudno pewnie trzymać kierownicę. Ale nawet nie myślę o wycofaniu się.
Dla takich widoków warto (fot. Sengam Sport)
Być może użądlenie to spowodowało, być może upał, a może jedno i drugie - po około godzinie jazdy zaczynam mieć dość. Choć wyjątkowo, jak na ten cykl w tym roku, trasa jest ekstremalnie sucha (tak suchego maratonu to chyba jeszcze w tym roku nie jechałam) to bardzo się męczę a upał nie pomaga. W dodatku ręka mnie boli coraz mocniej i drętwieje. Na łąkowych muldach i na zjazdach jest mi trudno pewnie trzymać kierownicę. Ale nawet nie myślę o wycofaniu się.
Doping na trasie pozwala przestać na moment myśleć o bolącej ręce (fot. Michał Gałczyński)
Poza fragmentami łąkowymi są też kawałki iście epickie.
Najbardziej zapada mi w pamięć przepiękny, baśniowy wąwóz. Niezbyt wielki ale malowniczy - strome ściany porośnięte mchem i wystającymi korzeniami, na dnie wąski, kręty singielek - akurat na jeden rower - z naturalnymi bandami. Jak ktoś umie, to można tu naprawdę pohasać (ja nie umiem ale i tak mi się tu podoba i jedzie fajnie). Najpierw zjeżdżamy tym wąwozem, potem trochę podjeżdżamy. Za wąwozem jest stromy i piaszczysty zjazd ze skarpy. Pierwszy rzut oka wystarczy - do zjechania. Niestety, przede mną inny zawodnik prowadzi rower. Ustępuje mi co prawda nieco miejsca na wyjeżdżonej ścieżce, ale i tak muszę go trochę ominąć - tu mi się obsuwają koła i robię podpórkę na trawie obok. Zjazd jest na tyle stromy, że nie podejmuje się wsiąść spowrotem tutaj na rower. Gdyby nie to zatrzymanie, prawdopodobnie zjechałabym cały. A przynajmniej do trawersu na kawałku wypłaszczenia.
Drugim (a może pierwszym?) godnym zapamiętania fragmentem jest przejazd grzbietem jakiegoś pasma. Jedzie się wąską ścieżką, po bokach karłowata roślinność a dalej - ostry spadek w dół. Pysznie! Trochę się tu jednak spinam. Chociaż ścieżka nie jest trudna technicznie, w głowie mam obraz siebie spadającej po zboczu. Przejeżdżam jednak ten kawałek bez problemu.
Innym świetnym miejscem jest kamieniołom. Zjazd do kamieniołomu jest dość szybki i przegapiam oznaczenia skrętu w prawo, robiąc niechcący skrót do dalszej części trasy. Na szczęście dogoniony przeze mnie zawodnik mnie zawraca - dzięki temu nie tracę punktu kontrolnego, który jest w kamieniołomie. Wracam kawałek w górę i skręcam tam, gdzie powinnam - tutaj ścieżka prowadzi przez sporą część kamieniołomu i wyraźnie jest mocno wyjeżdżona, być może przez rowerzystów, może przez motocyklistów - jest trochę hopek, zakrętów z bandami i innych atrakcji - a krajobraz kamieniołomu jest księżycowy: bladożółty pył i różnej wielkości jasne kamyki o ostrych krawędziach. Za kamieniołomem podjeżdżam w górę i stamtąd mogę obejrzeć przejechany przed chwilą fragment trasy prowadzący jego dnem.
Kamieniołom (fot. Michał Gałczyński)
No i kolejne miejsce do zapamiętania - z dwóch względów. Po pierwsze, prowadzi łąkową, muldziastą drogą - a że jest to pod koniec trasy, to już mam serdecznie dość wszystkiego i przeklinam na czym świat stoi. Po drugie, prowadzi wzdłuż rzeki, dość długi odcinek z pięknymi widokami - jednak jakoś nie mam już nastroju na ich podziwianie. Marzę o tym, żeby dotrzeć wreszcie do mety.
Na trasie jest sporo piachu. Dla odmiany po wszystkich poprzednich maratonach, gdzie na każdym było mniej lub więcej błota. No i ze dwa czy trzy razy grzęznę - ale przydają mi się robione kilka razy pod domem treningi "stójek". Zamiast od razu się podeprzeć, robię stójkę i udaje mi się jeszcze przepchnąć pedały i nie zatrzymać.
Podczas jazdy zżeram wszystkie żele i wypijam wszystko co posiadam w bidonie i bukłaku (2,5l). Na bufecie uzupełniam jeszcze izotonik w bidonie i też prawie cały wypijam. Dobrze, że mam tego Camela bo bez niego byłoby krucho.
Za bufetem, całe szczęście dla mnie, nie zjeżdżam zbyt szybko. Są tu ze trzy sekcje ostrych kamieni. Na boku trasę widzę kilku kapciołapaczy ale mnie się udaje przejechać bez przygód. W ogóle mi się udaje to przejechać, czym jestem zachwycona bo zwykle takich miejsc się boję i przeprowadzam rower. Widać, że udział w ŚLR w tym roku dużo mnie nauczył.
Drugi punkt kontrolny (fot. Mirosława Maziejuk)
Na ostatnim podjeździe przed metą mija mnie Krysia Żyżyńska, która jechała dystans Master, co mnie kompletnie dołuje - bo to oznacza, że jadę Fan dłużej niż dziewczyny jadą Master. Masakra.
Na mecie melduję się po ponad 4 godzinach, co jest wynikiem dość dramatycznym - ale przynajmniej dotarłam do mety.
Na finiszu jeszcze wyprzedza mnie żółta koszulka (fot. Mirosława Maziejuk)
Ponieważ nie mogę wystartować w Kielcach (na ostatniej edycji MTB Cross Maraton), to chciałam Sobkowem zachować dobre wspomnienie tego cyklu w tym roku. Udało się. Chociaż jechało mi się źle i ciężko, to trasa dostarczyła mi sporo fajnych wrażeń no i dojechałam ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz