Bałtyk Bieszczady Tour w wielkim skrócie - znaczy krócej się nie dało.



Bitewny pył już opadł. Czas zatem podzielić się wrażeniami z Tour’u, który dla znacznej większości kolarzy uchodzi za koronny. Bałtyk-Bieszczady Tour - 1008 kilometrów non-stop.




Decyzję o stracie podjąłem na początku tego sezonu, ale nie stawiałem go jako priorytetowego w tym cyklu. Moje główne ściganie miało się odbywać w czerwcu podczas Beskidy MTB Trophy i później w kilku lokalnych maratonach MTB. Zawodowcy pewnie pukają się w głowę, bo główny start w czerwcu oznacza osiągnięcie szczytu formy bardzo wcześnie. Jak więc podejść do BBT? Ano nijak! Zwyczajnie wsiąść na rower i kręcić korbami do przodu. Wcześniej jednak konieczne były kwalifikacje. Ja wybrałem 600 kilometrową przepiękną pętlę 1000 jezior po Mazurach i Kaszubach, która przejechana w limicie 40h dawała prawo stanięcia na starcie BBT. Udało się w nieco ponad 28 godzin i w połowie sierpnia zacząłem na serio myśleć o możliwości pokonania 1008 kilometrów za jednym posiedzeniem.



Start miał się odbyć w sobotę 23 sierpnia z platformy promu Bielik w Świnoujściu. Aby móc spokojnie i komfortowo wystartować postanowiłem pojawić się na miejscu już w czwartek. Moja żona Ela zakupiła mi bilet na pociąg i w czwartek świtem wyprawiła w ponad 8 godzinną podróż. Rower oczywiście podróżował ze mną w przedziale, bo skład kolejowy, którym jechałem nie miał wydzielonego miejsca na rowery. I dobrze. Rower skutecznie odstraszał wszystkich chętnych, którzy mieli ochotę usiąść razem ze mną. Nie odstraszał tylko młodych dziewczyn, które grupami dosiadały się w okolicy większych miast. Czułem się nawet przez chwilę znacznie młodszy i przystojniejszy.



W Świnoujściu szybki transfer promem na wyspę i poszukiwanie hotelu. Jak już znalazłem to przeżegnałem się lewą nogą. Dziwię się, że ludzie są gotowi mieszkać w takich warunkach. Brak prysznica mnie nie zrażał, bo z tej złości to gotów byłem władować się do czystej pościeli w butach, ubraniu, a i z brudnymi rękami po wymianie napędu. Na zdjęciach w internecie wyglądało to inaczej. Ale dobra. Człowiek to zwierzę, które potrafi się adaptować do sytuacji i warunków, więc na spokojnie zaaklimatyzowałem się, nakupiłem słodyczy i rarytasów żywieniowych i z książką w ręku zasnąłem snem strudzonego podróżnika. Odłożyłem na piątek szykowanie roweru i przygotowywanie przepaku. Rano zjadłem spokojne śniadanie złożone z wcześniej kupionych rarytasów i zabrałem się za wstępne przygotowanie sprzętu. W zasadzie wszystko miałem zaplanowane więc niewiele czasu straciłem.



W piątek popołudniu zameldowałem się w biurze zawodów, podpisałem listę i odebrałem pakiet startowy. A w nim oprócz numerów worek na „przepak”, który miał być do mojej dyspozycji na około 300 i 700 kilometrze. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie rozmiar tej torby. Większy worek to ja miałem w podstawówce na kapcie, a ja ma zamiar tam wsadzić zimową kurtkę kolarską. Co za syf pomyślałem i po dotarciu do miejsca zakwaterowania, bo trudno to nazwać hotelem, rozpocząłem siłowe upychanie w worku planowanego zestawu ciuchów. I tu zdziwienie. Worek pomieścił kurtkę zimową, ocieplacze, dodatkowy zestaw bielizny, jakieś tam drobne tableteczki, troszkę maści, ładowarki i kupę jeszcze innych mało przydatnych rzeczy. Worek rozciągnął się i po uformowaniu raz pięścią, raz kolanem był gotów do oddania do samochodu jadącego na pierwszy duży punkt kontrolny.


W piątek przed startem wszyscy zawodnicy uczestniczyli w odprawie technicznej i honorowym przejeździe ulicami Świnoujścia. Było bardzo miło, ale najważniejsze były informacje. Formuła tour’u zakłada start grup 6 osobowych w odstępach czasu, a każdy zawodnik musi się zameldować na wszystkich 15 punktach kontrolnych, na których stemplowany był dziennik przejazdu i zapisywana godzina. W ramach imprezy można było startować w dwóch kategoriach: open i solo. Pierwsza umożliwiała jazdę w grupie, druga wymagała jazdy samodzielnej. Ja jako supernowicjusz postanowiłem pojechać w open, bo z nawigacją u mnie chyba nie najlepiej, a i w kupie zawsze raźniej, szybciej i cieplej.


Noc przed startem była spokojna. Nawet przespałem się co nieco. Rano po obfitym śniadaniu złożonym głównie z miodu, którego buteleczkę znalazłem w torbie z pakietem startowym ruszyłem na start. Była 7 godzina. Jak tak szedłem na prom, to z minuty na minutę robiło się nas więcej. Znaczy kolarzy prowadzących swoje rowery z gigantycznymi plecakami. Normalnie jak pochód zombie, bo miny wszyscy mieli jakieś takie niewyraźne. Po przeprawie na stronę lądu zdałem bagaż do jednego auta i upchaną torbę z przepakiem do drugiego. Sam z pompką w ręku i niepewnością w zachowaniu udałem się do miejsca montażu lokalizatorów GPS.  


Nieubłaganie nadchodziła godzina startu. W mojej grupie było 6 osób, z których nie znałem żadnej. To znaczy prasowo znałem 4 z 6, bo przecież przezornie musiałem każdego sprawdzić na facu. Osobiście z częścią z nich miałem do czynienia tylko podczas kwalifikacji. Grupa była fajna, bo mocna. Fajni ludzie z żyłką rywalizacji w oku. Po podpisaniu byczej jak zeznanie podatkowe listy startowej stanęliśmy na starcie. Prom zawył syreną i równo 8:45 ruszyliśmy. Wiatr w plecy powodował, że prędkość rosła z kilometra na kilometr. Adrenalina niosła jak na skrzydłach. Spoglądaliśmy na siebie z zaciekawieniem, ale żaden się nie przyznał, że jego HR było na poziomi grubo powyżej 170. Jechaliśmy tak ładnych kilkadziesiąt minut. W międzyczasie wyprzedziliśmy kilka grup, które wystartowały przed nami. W pewnym momencie zmieszaliśmy się z ludźmi z Grupetto, którzy cisnęli niemiłosiernie. Czemu? Do dzisiaj nie wiem.  Niemniej utrzymując tempo walczyliśmy za nimi dalej nie poddając się chwilowym przeciwnościom wiatru. Cykliczną atrakcją była ekpia telewizyjna, która wyjeżdżała przed nas i nadawa relację „live” struminiując bezpośrednio do internetu. W chwili pojawienia się wozu TV prędkość mocno wzrastała. Telewizja telewizją, średnia prędkość prędkością, ale w końcu zamieniając kilka porozumiewawczych spojrzeń, bo na rozmowy było jeszcze za wcześnie, doszliśmy do wniosku, że zwalniamy. Garniak zaczął pokazywać sensowne tętno i w końcu zaczęliśmy się przemieszczać w komfortowym stylu. Przed pierwszym punktem kontrolnym skleiliśmy się z grupą, w której jeden z kolegów miał wywrotkę. Razem z nim, kolegami z Gostynia i jeszcze kilkoma innymi dojeżdżamy na PK. Tam szybka bułka, tankowanie, siku i jazda dalej. Jarek i Andrzej poganiają żeby nie marudzić na punkcie tylko jechać. Tak robimy. Trzymam się grupy bo przyjąłem taktykę na tzw. nawigacyjnego pasożyta – moja nazwa własna. Co to oznacza? Ano mam swoją nawigację, piękną i nowoczesną i naładowaną. Starcza na około 15h. Uznałem, że na tyle na ile mogę jadę za kimś nie zastanawiając się specjalnie nad kierunkiem jazdy. Dopiero jak odpadnę, albo z innych przyczyn będę musiał kręcić sam, wtedy włączę nawigację. Dobre? Pewnie, że tak. Niejeden tak kombinował.


Na drugi punkt kontrolny dojeżdżamy już w znacznie wolniejszym tempie. Grupa jest większa, są zmiany, ale każda inna. Dla tego za wolno, dla innego za szybko, a dla jeszcze innego w sam raz, ale właśnie chciał pogadać z kimś z tyłu. I tak w kółko, ale przynajmniej poruszamy się do przodu. W zasadzie to zacząłem się zastanawiać nad taktyką. Przed startem była jasna i miała wyglądać tak, że jadę 30mk/h, na punktach spędzam ze stoperem w ręku 2 lub 3 nanosekundy i ruszam dalej z obecną lub inną grupą jeśli obecna zostanie dłużej na PK. Ale przejechane kilometry weryfikują moje zapędy. Miałem to wygrać, ale może nie w tym roku. Kręcę w tej samej grupie, jedzie się z nimi naprawdę dobrze.

Dalsza trasa mija dość monotonnie, bo w sumie nie liczy się cały dystans, a odcinki pomiędzy punktami kontrolnymi. Dojeżdżamy do Dużego Punktu Kontrolnego przed nocą. Zacieram rączki bo wiem, że w moim worku jest cieplutka zimowa kurtka i sudokrem, który ukoi ból. Jemy ciepły posiłek, przebiórka w świeże ciuchy, siku, tankowanie i jazda. W międzyczasie dostaję SMS od trenera o wymownej treści – RUSZAJ!!!! Na szczęście wszyscy już byli gotowi do dalszej jazdy, tylko jeden skoczył jeszcze po fajki do sklepu bo mu się skończyły. Jedziemy dalej. Lampy uruchomione, zapasowe akumulatory w kieszeni – jakieś 700 km do mety i pierwsza noc przed nami.




Do Torunia docieramy bez sensacji. Tam odpoczywamy krótko. Po wyjechaniu z punktu dokleja się do nas kolejna grupa, ale żaden z nich nie chce dawać zmian. Zarządzamy postój i puszczamy ich przodem. Później organizujemy szybkie i krótkie zmiany i wyprzedzamy ich zostawiając z tyłu. No mega szachy zaczynają się dziać. Coraz bardziej zaczyna mi się podobać ta zabawa. Radość ma trwała krótko, bo zaczęło padać. To nas znacznie spowolniło. Na szczęście tych z tyłu również. Oprócz tego czuć już zmęczenie. Co chwila ktoś wpadał w głęboki sen i zaczynał „myszkować” po szosie. Docieramy do Gąbina. Jest to mniej więcej połowa trasy. Tam strażacy postawili dwa namioty z polowymi łóżkami. Śpimy jakieś 10-15 minut, a w zasadzie to czuwamy czy grupa przypadkiem nie ma zamiaru ruszyć bez nas. Nie znam chłopaków jeszcze dobrze, a przed startem zostałem uprzedzony, że są tacy, którzy uciekają jak pójdziesz do ubikacji. Na szczęście w mojej grupie nie ma takich zawodników.


Pada i pada. Ciężko się nawet odlać w taki deszcz. Do tego w butach mam już kompletnie mokro. Czuję przeraźliwe zimno. Do Białobrzegów docieram całkowicie przemoczony. Do tego rozrywa się nam grupa. Cześć z nas zaryzykowała mało jednoznaczny  transfer do Grójca po drodze z zakazem poruszania się rowerów, a druga grupa obawiając się kary czasowej nie podjęła tego ryzyka. Jak się później okazało droga była dobra. Odpoczynek przedłużył się trochę bo czekaliśmy, aż reszta dojedzie. W Grójcu prewencyjnie przed deszczem klecimy dodatkowe ubranka z worków na śmieci i ruszamy w kierunku Radomia. Drogą techniczną jedzie się fajnie, jest mało samochodów, rozpogodziło się. To napawa optymizmem. Ale nie na długo. W Radomiu spada gigantyczny deszcz. Musieliśmy przesiedzieć na przystanku kilkanaście minut. Szybka kontrola prognozy w internecie mówi, że nie zanosi się na poprawę. Decydujemy się zatem na jazdę w deszczu. Przez miasto, później kawałek ścieżką rowerową dla bezpieczeństwa i w końcu szosą do Iłży, gdzie zlokalizowany był drugi DPK z przepakiem.
W Iłży jest już sporo ludzi, część śpi, inni snują się jakoś bez celu, jeszcze inni szykują się do dalszej drogi. Zjadamy ciepły posiłek, przebieram się w suche ubrania i jestem gotów do dalszej drogi. Kolega Andrzej pogania. Tracimy trochę czasu na tym punkcie, ale i tak wszyscy zbierają się nadzwyczaj szybko. Ruszamy w drugą noc. Decydujemy, że w Nowej Dębie na około 800 kilometrze będziemy spali. No ta informacja podreperowała moją psychę. Myślę sobie, że pośpimy parę godzin i spokojnie dojedziemy na Ustrzyk. Grubo przed Nową Dębą Paweł łapie kolejną gumę. Postanawiamy z Jarkiem toczyć się do przodu dalej. Będziemy jechali więc nie będziemy marzli, a tempo będzie wolne więc nas dojdą. Nie wiedząc w którym momencie rozrywam się z Jarkiem i jestem sam. Pierwsze pytanie jakie sobie zadaję to czy włączyć nawigację? Ale widzę przed sobą dwóch kolarzy, dojeżdżam do nich i kręcę dalej z nimi. W międzyczasie zaczyna mnie strasznie boleć głowa, mało nie rozsadzi żyły skroniowej. To był najgorszy moment tej podróży. W myślach mam cały czas sen w Nowej Dębie i to, że na pewno pomoże mojej głowie. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, zdejmuję kask i ból momentalnie odchodzi. Jak się okazało czapka pod kaskiem była za gruba i uciskała głowę tak mocno, że ból z minuty na minutę był coraz większy. Zmieniam czapkę. W międzyczasie grupa razem z Pawłem dojeżdża na stację. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej w kierunku snu w Nowej Dębie.





Jak już mnie przestała boleć głowa to okazało się, że boli mnie prawe kolano. I to nie na żarty. Z bólem docieram na PK. Tam miał być sen, ale Andrzej zarządza raptem 30 minutowe leżakowanie. Pomyślałem, że to jakiś żart, że moje kolano potrzebuje znacznie więcej czasu na regenerację. W końcu podporządkowuję się i po posiłku i 30 minutach snu jedziemy dalej. Noga przecież wytrzyma, nie takie jazdy wytrzymywała. W tym bólu kolana jest jeden plus, zapominasz o bólu tyłka. Docieramy do Rzeszowa, krótki postój na żur i jazda dalej. Zaczynają się podjazdy i zjazdy. Tutaj już zaczyna widać, że wszyscy ostro dostaliśmy w kość. Ale nikt się nie poddaje. W Brzozowie znowu przystanek na ciepły posiłek i początek prawdziwych górek. Kolano zaczęło już do mnie przemawiać w języku suahili. Przed Ustrzykami Dolnymi schodzę z roweru popłakać sobie. Zatrzymuje się Paweł i daje mi czarodziejski proszek. Rzuca przez ramię, że jego Gosia to miewa po tym zwidy i jedzie dalej. No jest za…ście myślę sobie i łykam. Z trudnościami docieram do PK. Tam mięliśmy już wszyscy się rozłączyć, bo każdy inaczej zmęczony, każdy inaczej po górach śmiga, a i dolegliwości każdy ma inne.



W efekcie ruszamy razem z Pawłem w kierunku Ustrzyk Górnych. Noga nie boli. W zasadzie to nic nie czuję, oprócz dalszej chęci do jazdy. Blat i ogień. Łykamy podjazdy dość sprawnie, aż wtaczamy się na przełącz Lutowiska. Stamtąd jest już ponoć w dół. Rzeczywiście jest w dół, ale jakby pod górę. Zjazdy są jakby lekkimi podjazdami. Nie wiem, może to ten proszek coś namieszał mi w głowie. Do tego niemiłosierny wiatr zewsząd. Taki, że na zjazdach jak przestaniesz pedałować to stajesz w miejscu. Kręcimy dość mocno oglądając się do tyłu. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Mijamy flagę informującą o bliskości mety i po kilkudziesięciu minutach 25 sierpnia o 14:29 po ponad 53 godzinach meldujemy się na mecie.


Był to ciężki wysiłek, ale satysfakcja ogromna. Super towarzystwo i dość specyficzna grupa kolarzy. Wszystkim Wam polecam udział w podobnych ultra maratonach, bo dyscyplina jest mega interesująca. Dziękuję chłopakom z grupy, w której jechałem, byliście świetni. Pawłowi za towarzystwo od startu do mety. Mojej Eli za genialną akcję zachęcającą moich znajomych do kibicowania, Procycling Promotion i Adamowi Starzyńskiemu za przygotowanie. No i klubowym kolegom Rafałowi, Przemkowi, Michałowi i Marcinowi za to, że kibicowaliście i cieszyliście z mojego sukcesu. Dla takich chwil warto jeździć. Dziękuję i zapowiadam, że to nie był najdłuższy dystans, który planowałem przejechać w swoim życiu. Stay tuned … Aha szukam partnera – co by za 2 lata wykręcić rekord trasy.   

      
   
     

1 komentarz: