Ptaki Ciernistych Krzewów w Beskidach

            Na początek zaryzykuję tezę, że dla każdego miłośnika MTB  wycieczka w góry jest jak podróż w święte miejsce dla pielgrzyma. Znakomita większość tłucze się rowerami GÓRSKIMI po osiedlach, ścieżkach rowerowych, a Ci bardziej ambitni atakują szutry i leśne single. Wreszcie niewielka garstka zapaleńców pakuje rowery do auta, jedzie 400 km na południe, przebiera się w oka mgnieniu i z podnietą staje u podnóża trudno dostępnych (jak na rower) gór.



W KK Cyklon szczęśliwy traf sprawił, że mamy takich zapaleńców.  Do tej pory poznałem z ekipy Michała, Rafała, Przemka i Radka, choć słyszałem, że jest jeszcze kilku miłośników prawdziwego MTB. Zgodnie z zasadą jak się nie ma, co się lubi (patrz: góry) to się lubi, co się ma chłopaki ujarzmili już wszystkie single, zjazdy, podjazdy, hopki i bandy w MPK. Co więcej doszli do perfekcji w jeździe z zamkniętymi oczami wzdłuż Mieni i Świdra stanowiąc postrach lokalnych grzybiarzy i spacerowiczów. A że nad rzeką wrednych krzaków i gałęzi nie brakuje zostali ochrzczeni Ptakami Ciernistych Krzewów.


Podczas jednego z wspólnych treningów o kryptonimie „Need for speed” Rafał zdradził, że jadą z Michałem w góry i jest miejsce w aucie. W głowie nagle dzwonek , ring bokserski i walka dwóch zawodników wagi ciężkiej. Entuzjasta zaczął swój sponton: czad, góry, widoki, z dala od Wawy, lokalny folklor. Na to sceptyk: no super, ale dlaczego na rowerze, będzie w trupa, no i ta odległość… Entuzjasta: stary masz rower MTB, to zobowiązuje itp., itd. Trochę się chłopaki poprzepychali,  ale jak mówi indiańska przypowieść o walczących w głowie dobrym i złym wilku, wygrywa ten, którego karmisz. Nakarmiłem, więc dobrego, spakowałem się i o 5.00 rano stawiłem w umówione miejsce.
Przed południem byliśmy już w Węgierskiej Górce gdzie ekspresowo zrzuciliśmy na stancji graty i ruszyliśmy w trasę. Warto dodać, że chwilę wcześniej trwały w aucie burzliwe dyskusje, jakie wybrać szlaki. Jako totalny laik w sprawie Beskidów kierowałem w milczeniu modląc się o wariant „soft”.   Jego przeciwnikiem był - Michał, który na Beskidach zjadł już wszystkie zęby (chyba w przenośni, bo uśmiech ma normalny) i wymyślił na dzień dobry trasę, której nie powstydziłby się MTB Trophy. Rafał- człowiek empatyczny wdał się z Michałem w dyskusję, odwołał do swoich początków i uznał, że 2000 m przewyższeń na dzień dobry to może trochę za dużo jak dla Krzyśka-pretendenta. W głębi duszy mu podziękowałem i stanęło na beskidzkim Klasyku- Skrzyczne, Barania Góra i wszystko, co przed, za i pomiędzy.
Na Skrzyczne od Węgierskiej Górki można dojechać asfaltem, ale tylko do połowy skorzystaliśmy z tego luksusu. Twarda nawierzchnia szybko przeszła w szuter, z którego ambitnie wbiliśmy się na stromy, kamienisty podjazd. Wtoczyłem się na szczyt, porzuciłem rower, wchodzę do schroniska a tam….maniana. Jak by czas się zatrzymał, Subiekt miał wiek i spojrzenie jakby kiedyś obsługiwał dzielnego wojaka Szwejka. Kolejki nie było, ale żeby coś zamówić trzeba się było dłuuuugo naczekać. Czekał też jeden autochton, który najpierw zapytał o wszystkie pozycje z menu (15 min), a potem przez kolejnych kilka próbował wyrzucić z siebie zamówienie. Pomogła pięćdziesiątka i stanęło na gotowanych ziemniakach. My uzupełniliśmy płyny, zjedliśmy ciastko i grzecznie opuściliśmy ten żywy skansen.
Szlak ze Skrzycznego na Baranią Górę składa się na początek  z długiego, a przez to szybkiego zjazdu. Na liczniku było już 58 km/h, kiedy nagle uskok i buhh- SNAKE. Rower dzięki Bogu wyhamował, chłopaki zawrócili, a ja skuliłem ogon i poprosiłem o cierpliwość. Na nieszczęście staliśmy na odsłoniętym z wszystkich stron grzbiecie, na którym wiało jak w kieleckim. Ubraliśmy się szybko, żeby nie wychłodzić organizmu i zabraliśmy do wymiany dętki- a właściwie to Michał, który spokojnie mógłby pracować w pit-stopie F1. Wymiana zajęła mu jakieś ultra sekundy i mogliśmy ruszyć dalej.


Tutaj krótki wtręt przyrodniczy, gdyż jak widać na zdjęciach, Beskid Śląski wygląda jak po katastrofie ekologicznej. Patrzysz na to i myślisz: „cholerna cywilizacja, elektrownie, kopalnie i inne świństwa odcisnęły swoje piętno". W tym słowotoku nacisk trzeba położyć na „inne świństwa”, wśród których główną rolę odgrywa KORNIK. Trudno to sobie wyobrazić, ale to właśnie ten mały insekt jest głównym sprawcą zniszczonego drzewostanu. Geneza ma oczywiście korzenie cywilizacyjne. To ponoć Habsurgowie, w czasie zaborów przywieźli w Beskid sadzonki świerków nienadających się do wegetacji w tym górskim klimacie. Wycieli buki i stworzyli świerkowy monolit mający szybko rosnąć i przynosić zyski z wycinki i sprzedaży drewna. No, ale w Beskidach wilgoci nie brakuje, więc wszedł grzyb, grzyb przyciągnął kornika, a ten położył jak Halny kilkadziesiąt tysięcy hektarów lasu.
Krajobraz, więc jaki jest każdy widzi. Żeby jednak nie było tak pesymistycznie leśnicy sadzą już nowe drzewka (z etykietą dobre, bo polskie:), więc może kiedyś nasze wnuki zobaczą w wyższych partiach Beskidu LAS!


Wracamy dalej na szlak. Wspięliśmy się na Malinowską Skałę, potem Magórkę Wiślańską, a stamtąd na Baranią Górę (wjazd na szczyt i zjazd do Magórki Wiślańskiej). Każdy z tych szczytów poprzedzał ciężki technicznie podjazd. I tutaj muszę i chcę oddać szacunek Michałowi, który bez wątpienia zasłużył na tytuł profesora. Nawet strome, kamienne podjazdy pokonywał na rowerze, zatrzymując się tylko po to żeby zobaczyć gdzie utknąłem. Myślę sobie: niezła kozica i to jeszcze na rowerze, jest się, czego uczyć, bo ścieżki trudne, ale do podjechania. Były, więc wskazówki i próby ich wdrożenia, istny festiwal prób i błędów.



Co więcej zjazdy z górach nic łatwiejsze. Teraz trzeba tymi kamlotami śmignąć w dół, ręce urywa, bo kiery puścić nie wolno, hamulce się palą (oczywiście tylko mi), jeden mały błąd i leżysz. No i leżałem, ale na szczęście przy niewielkiej prędkości. Poobcierany i poobijany ruszyłem dalej. Ale niżej kamieni było już mniej. Pojawiły się łąki i las, a w nim jak powiedział Rafał „epicka trasa”. Rzeczywiście taka była, a zwłaszcza dla tych co mają Epica:). Zjechaliśmy w dół bukowego lasu przecinając rozliczne strumyczki i znaleźliśmy się w Węgierskiej Górce. Przewyższeń 1600 m, ja trup, chłopaki wyluzowani, jeszcze by gdzieś śmignęli. Na szczęście śmignęliśmy już tylko pieszo na pizzę, popiliśmy napojem chmielowym i szybko zasnęliśmy.
Rano pobudka o 7.00, szybkie śniadanko i na rowery. Tym razem wzięliśmy jednak auto i podjechaliśmy do Rajczy. Stamtąd na rozgrzewkę 14 km podjazdu asfaltem do Roztoki, gdzie zaczęła się prawdziwa walka o honor kolarza MTB. Wjechaliśmy z asfaltu na żółty szlak, który prowadził ostro w górę w całym swoim przebiegu. To był naprawdę test kondycji. Rafał zdał go celująco, wjechał  „bez przystanku” na Wielką Raczę w 35 min. Michał, co oczywiste dzielnie mu towarzyszył. Ja z krótkimi załamaniami nerwowymi, wylewem mleczanu już nawet do mózgu i HR max doczołgałem się „trochę” później.


Podwychaliśmy słowackim powietrzem, zrobiliśmy fotki i pomknęliśmy dalej w kierunku przełęczy Przegibek. Dla ciekawostki powiem, że na Raczy okazało się, że Rafał zgubił okulary, po które zdecydował się wrócić i poszukać na trasie. Pojechał, znalazł i wrócił po 20 min, bo ponoć były prawie na samym dole. Can you imagine?
Do Przegibka było sporo technicznych zjazdów i wjazdów tym razem po korzeniach. W jakiejś epickiej części bukowego lasu zauroczony pejzażem wpadłem do strumienia i tak zostałem „na chwilę”. Wysuszyłem się już na Przegibku skąd podziwialiśmy urokliwe widoki. Ja już miałem dość tym bardziej,  że trzeba było kierować autem do Wawy. Chłopaki ogarnęli jeszcze Rycerzową, skąd czerwonym szlakiem śmignęli do Rajczy. Ja wybrałem wariant „light” próbując zjechać drogą do Roztoki, która już po 500 m stała się błotnostradą służącą do regularnego zwożenia drzewa. Można sobie wyobrazić jak wyglądałem na jej końcu. Ku mojej radości był też tam przyzwoity potok, w którym się wykąpałem razem z rowerem. Potem już mocno zmęczony zjechałem w kierunku Rajczy, gdzie po 8 km zdałem sobie sprawę, że mam jakieś twarde chwyty na kierownicy. Twarde, bo zapomniałem rękawic, a kto nie ma w głowie ten ma w nogach. Zawrotka i 16 km in plus.


W Rajczy wsiedliśmy w auto, pojechaliśmy do Górki, a stamtąd po obfitym posiłku ruszyliśmy do domu. Chwilę wcześniej naprawdę ostro lunęło, a my spokojnie zajadając pizzę spojrzeliśmy na siebie z wyrazem zadowolenia. Lucky men we are.
Jakieś podsumowanie, epilog?
Nie będę kłamał, że było łatwo, bo nie było. Chłopaki mówili, że góry to inna bajka i nie kłamali. Beskidy to raj do ćwiczenia techniki, wytrzymałości siłowej, ale i psychicznej. Dzięki doborowemu towarzystwo przychodzi to łatwiej i na pewno wyjeżdżając oglądasz się z sentymentem za siebie. A to już dobry znak, choć jak mawiał Gabriel Garcia Marquez „ Nie płacz, że to się skończyło, uśmiechaj się bo to się zdarzyło. Oby nie ten jeden raz…
Krzysiek Smoliński





Posłowie od Michała:
Ostatnio zostałem klubowym przewodnikiem  i  ten wyjazd był inny:
  • Trasę Skrzyczne - Barania zrobiliśmy w wersji rozbudowanej, czyli z wjazdem na szczyt Baraniej, co dało łącznie ponad 1500 m w pionie, a Autor niniejszego tekstu debiutujący w ten sposób w górach dał radę i ciekawe przeżył bez większych obrażeń wszystkie dziwne zjazdy włącznie z tymi gdzie po stercie luźnych kamienie należy się zsunąć, a tyłek trzymać niebezpiecznie blisko tylnej opony.
  • Pierwszy raz miałem w grupie Gościa, który pomimo pierwszej bytności w górach bezstresowo wyrywał do przodu, urywał nas na drogowych podjazdach, narzucał tempo i ogólnie miał w przysłowiowych 4 literach dobre słowo od Michała, ba nawet nie interesował się, jakim szlakiem mamy jechać. Ciekawe doświadczenie, bo według wszelkich prawideł sztuki powinien się ugotować na końcu pierwszego podjazdu lub masakrycznie zrolować na pierwszym zjeździe, a wytrzymał do połowy 2 dnia i dopiero wtedy wpadł do strumienia wydając podwójny ryk ranionego niedźwiedzia. A ja przy okazji poćwiczyłem obsługę „trudnego turysty”.
  • Niestety nie udało mi się namówić kolegów na odrobinę szaleństwa i przekroczenie bariery 1500 mnpm L. Nie widzieli nic zabawnego w koncepcji odkrywania nowych nieznanych szlaków. A przecież jak się rowerzysta nie wpakuje w niemożebnie stromy szlak to przygody nie ma.
  • Apropo tytułu relacji to nazywamy się Grupą BARową, ale Autora najwidoczniej na skutek upadku do strumienia wpadł w nastrój mocno poetycki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz