Mazovia 12h - relacja Szymona



W tegorocznej Mazovii 12h planowałem wystartować od momentu przejechania linii mety zeszłorocznej edycji – świetna, kameralna atmosfera, własne tempo i do tego brzmi dumnie.

Plany planami, ale przygotowań było tyle na ile czas pozwolił.

Ostatni tydzień przed startem upłynął na faszerowaniu się kaloriami. Na tydzień przed – niespodzianka – doczytałem, że w tym roku wyścig jest w godzinach 12-24 a nie 9-21 jak w 2012. Niby jestem szczęśliwym posiadaczem świateł do roweru, ale raczej sygnalizacyjnych niż oświetlających. Szczęśliwie Cyklon obiecał coś zorganizować.

Ponieważ rejestrowałem się wcześniej niż Łukasz, org zapewniał mnie, że na liście wyników pojawię się jako zawodnik KK Cyklon.

Jak napisał Łukasz – w dniu startu pogoda dopisała, chyba nawet za bardzo.

Od startu kilka okrążeń jechaliśmy razem z Łukaszem, który narzucił dość mocne tempo. Bałem się, że zbyt mocne, ale dało radę.

Trasa szybka, nieznacznie zmieniona w stosunku do roku poprzedniego – odpadły 2 miejsca z piachem. (dokładnie można zobaczyć tu:http://www.youtube.com/watch?v=PvNJ1aQd8ss&feature=youtu.be )

Upał i wysiłek dały popalić – momentami nawet wypicie czegoś sprawiało problem, o zjedzeniu nie wspominając. Żeby wchłonąć „obiad” i „kolację” musiałem się najpierw położyć na minutę – dwie, a dopiero potem wsuwać.

Potężny kryzys dopadł mnie w okolicach „kolacji”, czyli po godz. 20. Blisko 30 minutowa przerwa pozwoliła się jednak dobrze zregenerować.

Jak się nad tym zastanowić to jest to dość niesamowite – dawniej zsiadając z roweru w takim stanie głowę bym dał, że z powrotem na niego nie wsiądę, bo jako-taka regeneracja zajmie 2 dni najmarniej. A tu się okazuje, że wystarczy 20 minut i trochę łatwo przyswajalnych kalorii, żeby jechać dalej.

Po tej przerwie zaczęło się powoli ściemniać i robić chłodniej – początek pierwszego okrążenia przejechałem niemal szczękając zębami, ale nowe dostawy energii i wysiłek szybko mnie rozgrzały.

W bazie żona przykazała ciąć ostro, bo jestem „na minuty” z dwoma innymi w walce o 2-gie miejsce w M3. Pierwszy ma sporą przewagę. Także szybki montaż oświetlenia (na razie bez czołówki z Reala – również za 27,90) i w drogę.

Nowe kalorie, chłód wieczorny i super-hiper-wypasiona latara wypożyczona za pośrednictwem Cyklona zdziałały cuda. Ostatnie, nocne okrążenia upłynęły mi na wyprzedzaniu innych. Żona w locie wymieniała bidony, dzieci dopingowały prawie do końca (aż padły spać na ławkach). Kryzys pojawił się na 17-ej pętli. W jej trakcie wiedziałem, że okrążenie zajmuje mi chyba ok. 40 minut, więc jeśli będę miał więcej niż 45 minut do końca, to powinienem jechać dalej. Przez linię przejechałem chyba o 23:11 i padłem na trawę ze słowami „dosyć, nie dam rady”. Na szczęście żona postawiła mnie do pionu mówiąc, że mam czas i dam radę, podstawiła sok typu multiwitamina (kg cukru na litr soku chyba) i posłała na trasę. Jak się okazało moc wróciła. Po 3 km dogoniłem 2 zawodników, z których jeden okazał się być wysokim jegomościem w charakterystycznym zielonym stroju MyBike. Pytam się go więc „Wojtek, które kółko jedziesz?” po chwili ciszy słyszę odpowiedź „Szymon?.... 18-te, a ty?” „No ja też :)”. Doszedłem pierwszego! Jednak po tej wymianie zdań dostał najwyraźniej kopa, bo pognał jak szalony.

W efekcie dojechałem na metę 28 sekund po Wojtku o godzinie 23:51. Trzeci w M3 skończył na 17 okrążeniach.

W generalce zająłem 11 miejsce. Nie da się ukryć, że jeden czy dwóch mocarzy więcej w M3 wiele by zmieniło, ale skoro ich nie było :) Najmocniejsza znowu okazała się kategoria M4 – w tej bym się nie zmieścił na podium. Bez pomocy taktyczno-technicznej żony też bym nie dał rady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz