Mówcie mi rowerzysto ... - relacja Radka z MTB Trophy 2013

Mówcie mi rowerzysto …
Beskidy MTB Trophy to moja główna impreza roku. To znaczy miała być główną, bo jak się okazało dużo jeszcze potrzeba aby sklasyfikować się chociażby w pierwszej 200ce. Ale od początku.
Zimowe i jesienne tygodnie przygotowań upłynęły bardzo szybko, zwłaszcza że w tym roku MTBT wypadło w ostatnich dniach maja. Treningu było wiec bardzo mało. Mimo to czas ten uważam za dobrze przepracowany. Doświadczenia z zeszłego roku i zeszłoroczna koszulka finishera dodatkowo utwierdzała mnie w przekonaniu, że i tym razem będzie dobrze. Nawet nie wiecie jak się myliłem.
Podróż do Istebnej ustaliłem z rodziną na środę, aby chociaż chwilę odpocząć przed pierwszym etapem. Podróż przebiegała w przepięknym słońcu, które prowadziło nas niemalże do końca obwodnicy górnośląskiej. W Tychach zaczęło padać. Nie był to wielogodzinny opad tylko przejściowe konwekcyjne ulewy, ale to wystarczyło aby wyobraźnia zaczęła działać. Im bliżej Istebnej tym bardziej mokro. Zaniepokojeni dotarliśmy w końcu na miejsce. Po zakwaterowaniu wróciłem się do Bielska po Roberta Serwatkę, który dojechał z Warszawy pociągiem. Około 19 obaj byliśmy już na kwaterach szykując sprzęt i tyłki do pierwszego etapu.
Następnego dnia rano pada, podczas śniadania pada, przebieram się - też pada. Cholera wie jak się ubrać. Miałem w tym roku zrezygnować z plecaka bo i tak ważę wystarczająco dużo. Aura jednak nie dała wyboru. Biorę plecak i suche ciuchy na wszelki wypadek. Etap co prawda nie jest zbyt długi, ale wysoko trzeba się wspinać więc z pewnością zajmie mi znacznie więcej czasu niż czołówce. Na starcie zdejmuję kurtkę, przywdziewam rękawki i równo o 10tej three-two-one-go – ruszamy.
Pierwszy etap prowadzi przez Behenec i Czantorię, górkę która podczas Transcarpatii 2010 i później podczas kilku treningów ostro dała mi w kość. Jedziemy długim asfaltem i kilometry uciekają, forma niezła więc jestem zadowolony. Wstyd się przyznać, że mimo wielokrotnych wizyt rowerowych w tych rejonach nie potrafię opisać, a tym bardziej wskazać na mapie którędy jechaliśmy. Mniejsza z tym. Błogi stan jazdy trwa kilkadziesiąt kilometrów, gdzieś na 30 wyprzedza mnie „pociąg” JBG2. Myślę sobie, że odpoczywali dłużej na bufecie, który ominąłem. Za chwilę przelatuje jeszcze kilku żylastych kolesi, a wśród nich Sebastian Szraucner. Myślę, że coś pop…..łem bo zdaje się, że to jest niemożliwe. Ale twardo kręcę do przodu. Na jednym ze zjazdów spotykam inaczej wyglądających uczestników etapu, tzn takich bardziej podobnych do mnie. Jak się okazuje oni też opuścili bufet i są mocno zdziwieni towarzystwem w jakim przyszło się ścigać. Na kolejnym bufecie wszystko się wyjaśnia. Panowie z JBG2 to bracie Brzózka, zwycięzcy etapu i później całego MTBT. My skróciliśmy sobie jakieś 15km i dlatego jedziemy gdzieś w okolicy czołówki. Wkurzenie jest gigantyczne bo to oznacza DSQ lub DNF, czyli wszystkie treningi poszły w cholerę. Dojeżdżamy na metę i zgłaszamy Czeskiej obsłudze, że coś z trasą było nie tak. Jak się później okazało takich jak my było blisko 30 osób. Org zdecydował doliczyć nam karny czas. Chociaż tyle, można dalej jechać i szykować się na dzień następny.
Następnego dnia rano przed śniadaniem mam problemy z brzuchem. Boli jak cholera. To nic myślę, trzeba to rozchodzić, a najlepiej rozjeździć. Przebieram się, oczywiście pada, bo to przecież standard. Biorę plecak i ruszam na start. Drugi etap staruje o 9 i wiedzie przez Rysiankę. Pamiętam ją z zeszłego roku, ostro wtedy sobie pospacerowałem. Ruszamy – i tutaj znowu nic nie pamiętam oprócz jednej sekcji podjazdu po trawie. Kamienie ok, potok też, trochę błota też, ale trawa dla moich saguaro to już za wiele. Ślizga się tyle koło. Pocieszam się, że nie tylko moje napędowe koło ma problemy. Po zaliczeniu Rysianki zaczyna się gehenna, na przemian wymioty i sensacje żołądkowe. Na początku wydawało mi się, że po prostu jestem słaby i nieprzygotowany, ale im bliżej mety tym gorzej. Dojeżdżam do mety krańcowo wyczerpany z gorączką, ale nadal w czasie i klasyfikacji. Czeka na mnie moja żona, która widząc mój stan załamuje ręce. Docieram na kwaterę i padam jak trup. Czuję, że mogę nie podjąć dalszej walki. Zamiast piwka wciągam podwójną grypowitę. Rano gorączka i zatkane uszy, najciekawsze, że brzuch przestał boleć. Nie ma siły, która mogłaby mnie dźwignąć z łóżka.
Efektem tej etapówki było zapalenie ucha i 6 dniowa kuracja antybiotykowa. Nie dałem rady w tym roku, organizm skapitulował. Może ukończenie tego wyścigu będzie mi dawane raz na dwa lata. W przyszłym roku to znowu będzie moja główna impreza.

A tymczasem w najkrótszą noc tego roku z 22 na 23 czerwca pojadę nocny 300 kilometrowy brevet ranndoneurs polska. Relacji spodziewajcie się wkrótce.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz