Mówcie mi
rowerzysto …
Beskidy MTB Trophy
to moja główna impreza roku. To znaczy miała być główną, bo
jak się okazało dużo jeszcze potrzeba aby sklasyfikować się
chociażby w pierwszej 200ce. Ale od początku.
Zimowe i jesienne
tygodnie przygotowań upłynęły bardzo szybko, zwłaszcza że w tym
roku MTBT wypadło w ostatnich dniach maja. Treningu było wiec
bardzo mało. Mimo to czas ten uważam za dobrze przepracowany.
Doświadczenia z zeszłego roku i zeszłoroczna koszulka finishera
dodatkowo utwierdzała mnie w przekonaniu, że i tym razem będzie
dobrze. Nawet nie wiecie jak się myliłem.
Podróż do Istebnej
ustaliłem z rodziną na środę, aby chociaż chwilę odpocząć
przed pierwszym etapem. Podróż przebiegała w przepięknym słońcu,
które prowadziło nas niemalże do końca obwodnicy górnośląskiej.
W Tychach zaczęło padać. Nie był to wielogodzinny opad tylko
przejściowe konwekcyjne ulewy, ale to wystarczyło aby wyobraźnia
zaczęła działać. Im bliżej Istebnej tym bardziej mokro.
Zaniepokojeni dotarliśmy w końcu na miejsce. Po zakwaterowaniu
wróciłem się do Bielska po Roberta Serwatkę, który dojechał z
Warszawy pociągiem. Około 19 obaj byliśmy już na kwaterach
szykując sprzęt i tyłki do pierwszego etapu.
Następnego dnia
rano pada, podczas śniadania pada, przebieram się - też pada.
Cholera wie jak się ubrać. Miałem w tym roku zrezygnować z
plecaka bo i tak ważę wystarczająco dużo. Aura jednak nie dała
wyboru. Biorę plecak i suche ciuchy na wszelki wypadek. Etap co
prawda nie jest zbyt długi, ale wysoko trzeba się wspinać więc z
pewnością zajmie mi znacznie więcej czasu niż czołówce. Na
starcie zdejmuję kurtkę, przywdziewam rękawki i równo o 10tej
three-two-one-go – ruszamy.
Pierwszy etap
prowadzi przez Behenec i Czantorię, górkę która podczas
Transcarpatii 2010 i później podczas kilku treningów ostro dała
mi w kość. Jedziemy długim asfaltem i kilometry uciekają, forma
niezła więc jestem zadowolony. Wstyd się przyznać, że mimo
wielokrotnych wizyt rowerowych w tych rejonach nie potrafię opisać,
a tym bardziej wskazać na mapie którędy jechaliśmy. Mniejsza z
tym. Błogi stan jazdy trwa kilkadziesiąt kilometrów, gdzieś na 30
wyprzedza mnie „pociąg” JBG2. Myślę sobie, że odpoczywali
dłużej na bufecie, który ominąłem. Za chwilę przelatuje jeszcze
kilku żylastych kolesi, a wśród nich Sebastian Szraucner. Myślę,
że coś pop…..łem bo zdaje się, że to jest niemożliwe. Ale
twardo kręcę do przodu. Na jednym ze zjazdów spotykam inaczej
wyglądających uczestników etapu, tzn takich bardziej podobnych do
mnie. Jak się okazuje oni też opuścili bufet i są mocno zdziwieni
towarzystwem w jakim przyszło się ścigać. Na kolejnym bufecie
wszystko się wyjaśnia. Panowie z JBG2 to bracie Brzózka, zwycięzcy
etapu i później całego MTBT. My skróciliśmy sobie jakieś 15km i
dlatego jedziemy gdzieś w okolicy czołówki. Wkurzenie jest
gigantyczne bo to oznacza DSQ lub DNF, czyli wszystkie treningi
poszły w cholerę. Dojeżdżamy na metę i zgłaszamy Czeskiej
obsłudze, że coś z trasą było nie tak. Jak się później
okazało takich jak my było blisko 30 osób. Org zdecydował
doliczyć nam karny czas. Chociaż tyle, można dalej jechać i
szykować się na dzień następny.
Następnego dnia
rano przed śniadaniem mam problemy z brzuchem. Boli jak cholera. To
nic myślę, trzeba to rozchodzić, a najlepiej rozjeździć.
Przebieram się, oczywiście pada, bo to przecież standard. Biorę
plecak i ruszam na start. Drugi etap staruje o 9 i wiedzie przez
Rysiankę. Pamiętam ją z zeszłego roku, ostro wtedy sobie
pospacerowałem. Ruszamy – i tutaj znowu nic nie pamiętam oprócz
jednej sekcji podjazdu po trawie. Kamienie ok, potok też, trochę
błota też, ale trawa dla moich saguaro to już za wiele. Ślizga
się tyle koło. Pocieszam się, że nie tylko moje napędowe koło
ma problemy. Po zaliczeniu Rysianki zaczyna się gehenna, na przemian
wymioty i sensacje żołądkowe. Na początku wydawało mi się, że
po prostu jestem słaby i nieprzygotowany, ale im bliżej mety tym
gorzej. Dojeżdżam do mety krańcowo wyczerpany z gorączką, ale
nadal w czasie i klasyfikacji. Czeka na mnie moja żona, która
widząc mój stan załamuje ręce. Docieram na kwaterę i padam jak
trup. Czuję, że mogę nie podjąć dalszej walki. Zamiast piwka
wciągam podwójną grypowitę. Rano gorączka i zatkane uszy,
najciekawsze, że brzuch przestał boleć. Nie ma siły, która
mogłaby mnie dźwignąć z łóżka.
Efektem tej
etapówki było zapalenie ucha i 6 dniowa kuracja antybiotykowa. Nie
dałem rady w tym roku, organizm skapitulował. Może ukończenie
tego wyścigu będzie mi dawane raz na dwa lata. W przyszłym roku to
znowu będzie moja główna impreza.
A tymczasem w
najkrótszą noc tego roku z 22 na 23 czerwca pojadę nocny 300
kilometrowy brevet ranndoneurs polska. Relacji spodziewajcie się
wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz