Pierwszy Brevet Radka - relacja


Kilka dni przed startem – waham się.
Decyzję o starcie w 200 kilometrowym Brevecie Randonneurs Polska podjąłem dość impulsywnie. Do tej pory zdecydowanie terenowe wyścigi mnie interesowały, a na szosie ostatni raz kręciłem gdzieś w latach 90 tych ubiegłego stulecia. Poza tym wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, żebym nie podejmował tego wysiłku. Zaczęło się od skompletowania roweru. Jako wieloletni uczestnik górskich maratonów rowerowych postanowiłem zakupić „szosę”. Pomyślałem, że będzie to fenomenalne posunięcie. Górskie interwały wzbogacone szosowym treningiem dadzą duży progres w wydolności i sile. Sprawdzałem, analizowałem, wybierałem, przebierałem, aż doszedłem do wniosku, że cały „ten taniec” nie ma sensu. Pomijam już fakt, że dobra „szosa” to nie jest wydatek 5 złotych, ale aby kupić coś z sensem trzeba najpierw kupić coś mega taniego i po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów zdecydować o odpowiedniej geometrii, napędzie, osprzęcie i kierownicy. Nie miałem na to czasu, a i śniegi nie dawały szansy na wyjeżdżenie dostatecznej ilości kilometrów. Krótko mówiąc „kibel”. Przeprosiłem się z moim stacjonarnym spinningiem i poszedłem do kolegów z Cyklona po poradę. Koledzy potwierdzili moją teorię, że na początek wystarczy dobra opona szosowa na „góralu”. Ponieważ jestem wierny Geax’owi wybrałem street runnery w rozmiarze 26x1,25. Piękna opona założona na mojego 9 kilowego CUBE’a będzie wyglądała profesjonalnie i w konfiguracji z dobrym jeźdźcem (czyli mną) przyniesie sukces. Zostawiam swój rower do przeglądu, zamawiam opony i czekam. …….. Czekam. …………. Nadal czekam. Pierwsza informacja z kwatery głównej Cyklona – napęd do wymiany. No dobra trudno, trochę rzeczywiście w zimie jeździłem, ale gdzie moje opony???!!! Druga informacja – opony nie dojechały. Cholera pomyślałem, jak ja ujadę na moich Saguaro 200 kilometrów po szosie, toż to jakby czołgiem po torze F1. W rozpaczy zacząłem poszukiwać opon na własną rękę. Po kilkunastu telefonach są!!! Znalazłem!!! Ale dzwonię najpierw do Cyklona i dostaję od nich info, że właśnie moje opony przyjechały, ale chłopaki idą jeździć (szybki czwartek) i mają gdzieś wymianę opon. No dobra czwartek jest, to do soboty jeszcze dużo czasu zostało. W piątek koło południa spokojnie podrzuciłem rower i wróciłem do pracy z myślą, że wracając do domu koło 19tej odbiorę maszynę. Wpadam do serwisu a tam miażdżąca informacja – z przodu guma, nie ma dętek w takim rozmiarze. K….a jutro rano o 8 start, a ja roweru nie mam. Marcin stanął na wysokości zadania i załatwił kilka dętek na biegu. Mówi … wpadnij przed 21 wszystko będzie gotowe. No to wpadam przed 21 a tam o zgrozo jedna z moich street runnerów stoi w kącie w strzępach. Przednia wystrzeliła z obręczy, popruła się i nadawała się co najwyżej na śmietnik. Na szczęście koledzy dysponowali jakimś Continentalem. Zmienili przód, nabili powietrza ile trzeba, wręczyli rower, machając na dowidzenia pożyczyli szczęścia i wypchnęli z serwisu jak śmierdzące jajo.
Brevet – godzina 0:00 wybiła.
Sobota, pobudka 5:00, jak zwykle przedstartowa sraczka obowiązkowa, kawa, owsianka i gdzieś koło 6:00 siedziałem już w samochodzie w drodze na start. Do Chotomowa dotarłem o 7:00, więc godzinę przed startem. Bez pośpiechu zarejestrowałem się i pobrałem kartę kontrolną.  Przeanalizowałem prognozy i stroje kolegów, po czym wyjąłem z torby odpowiedni zestaw ciuchów. To ważne żeby nie zrobić z siebie pośmiewiska. Przed startem odprawa, a na niej rzeczowe informacje o przebiegu współzawodnictwa, metodach zaliczania punktów kontrolnych, czasach otwarcia punktów i limitach, w których musi się zmieścić najsłabszy, czyli pewnie ja. Piszę o tym, bo formuła brevetu jest dość specyficzna i polega na tym, że start jest otwierany o określonej godzinie, a każdy z uczestników otrzymuje kartę kontrolną, z którą musi się zgłoście w określonych przedziałach czasowych na wszystkich punktach kontrolnych zlokalizowanych na trasie. Na dotarcie do mety ma 13,5 godziny. W przypadku tej 200ki oprócz mety i startu były na trasie 3 punkty, w odległościach mniej więcej 50-60 kilometrów od siebie. Najważniejszy w połowie był również punktem regeneracyjnych. Serwowano tam ciepłe napoje, izotoniki, kanapki, wafle, banany i pewnie jeszcze wiele innych rzeczy, których nie zauważyłem.
Ja i moja blisko 7 kilogramowa nadwaga władowaliśmy się na siodło i korba za korbą rozpoczęła się ta przygoda. Ruszyliśmy z Chotomowa w kierunku Nowego Dworu. Jechało się świetnie, średnia prędkość nie schodziła poniżej 38 km/h. Jakaś grupa poleciała przede mną, a ja ze stoickim spokojem kręciłem swoje. Jechałem sam blisko 40 kilometrów i pomału zaczynałem się nudzić. A to tyłek bolał, a to ręce drętwiały, a to jakieś psy goniły, no masakra jakaś. Na 40 kilometrze doszła mnie grupa trzech zawodników, a wśród nich niewiasta. Podpiąłem się pod nich i tak walczyliśmy razem do pierwszego punktu kontrolnego na 59 kilometrze. Oczywiście z każdym kolejnym kilometrem średnia prędkość spadała. Po podbiciu kart kontrolnych i krótkiej przerwie na siku ruszyliśmy dalej. Następny punkt był na połowie dystansu gdzieś w kierunku Pułtuska. Tam miał się odbyć tzw. przepak, czyli nasze torby zdane na starcie były do naszej dyspozycji w połowie dystansu. Można było się przebrać w suche ciuchy czy zjeść coś domowego jak ktoś miał. Ja oczywiście należę do tej grupy nadmiernie pocących się zawodników, więc na przepak zaserwowałem sobie cały świeży i pachnący zestaw ciuchów z bielizną włącznie i jednym domowym bananem (jakby ich nie było na punkcie kontrolnym). Banana zjadłem, ale gaci nie zmieniłem.
Po dłuższej regeneracji ruszyliśmy dalej do kolejnego punktu zlokalizowanego w Nasielsku gdzieś na 150 kilometrze. Wyjazd z punktu po regeneracji i odpoczynku z wiatrem w plecy dał nam trochę nadziei na dobry czas. Ale radość była krótka, drobny zwrot kierunku i znowu wiatr prosto w pysk. Zaczęliśmy ustawiać się i próbować pracować w grupie. Ja nigdy nie pracowałem w grupie, więc była to dla mnie nowość, ale jakoś dałem radę. Dopiero wtedy doceniłem długotrwały i mozolny trening na rowerze spinningowym. Tak się rozkręciliśmy, że nasza czwórka rozerwała się na dwie dwuosobowe grupki i tak w pierwszej, w niezłej formie dotarłem na ostatni przed metą punkt. Regeneracja nie trwała długo, bo nagle wszystkim się włączyło współzawodnictwo i rozpoczęliśmy obliczanie średnich prędkości i czasów, które chcemy złamać. Chcieliśmy się zmieścić w 10 godzinach.
Ruszyliśmy do mety bardzo spokojnym tempem. Po kilku bądź kilkunastu kilometrach za Nasielskiem zauważyłem za nami dwóch gnających hartów. Jak nic nas gonili. No nie - pomyślałem, już mnie jedni na starcie objechali, a teraz dojdzie reszta i wjadę na metę ostatni. Przyspieszyłem. Akcja serca nieco skoczyła, ale bardziej z nerwów, że ktoś goni niż z wysiłku. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Nic to niestety nie dało, doszli nas i siedzieli mi na kole. Przyspieszyłem jeszcze i starałem się kręcić najlepiej jak potrafię. Nie wiem jak to zrobiłem, ale na jednym z ostatnich zakrętów zniknęli i co najważniejsze nie byli przede mną. No to mi niemal skrzydeł dodało. Jeszcze dokręciłem i z Zakroczymia do Chotomowa trzymałem dość solidne, jednostajne i szybkie tempo. Na metę wjechałem z czasem 9: 10 i uplasowałem się na 7 pozycji. Grupa, której uciekłem wjechała na metę 5 minut po mnie. Jak się później okazało pościgowcy biedacy pogubili wcześniej trasę i nakręcili około 40 kilometrów ekstra, więc miałem farta, ale sport to sport.
Na mecie szybka regeneracja. Niestety nadmiar izotoników dość negatywnie wpłynął na perystaltykę mojego jelita grubego i musiałem czym prędzej udać się do domu. Gratuluję wszystkim 23 uczestnikom brevetu, a organizatorowi dziękuję za świetną imprezę. Zaraz po Beskidy MTB Trophy 2013 pojawię się w czerwcu na 300 kilometrowym brevecie. Spodziewajcie się relacji.

Wyniki:
1
Hubert Barliński
07:03
2
Czarek Urzyczyn
07:03
3
Grzegorz Rogóż
07:03



7
Radek Rogóż
09:10
     





Radek Rogóż